Anna Studniarek
absolwentka Instytutu Lingwistyki Stosowanej UW, tłumaczka – i wielbicielka – fantastyki, przekłada z języka angielskiego
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Zdecydowanie dzień. Jestem typowym skowronkiem, wolę wstawać rano i wcześniej się położyć. Wiem, ile tekstu powinnam przetłumaczyć w ciągu dnia i tygodnia, choć oczywiście są dni, kiedy tłumaczenie idzie mi jak po grudzie, a są i takie, gdy wręcz spływa mi z palców na klawiaturę. Ponieważ jednak zdarza mi się żonglować zleceniami od trzech różnych wydawnictw jednocześnie, muszę pracować bardzo systematycznie. Ale nigdy, niezależnie od sytuacji, nie tłumaczę po godzinie 20, wtedy nie nadaję się już do wysiłku umysłowego.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Biurko, ponieważ zwykle tłumaczę na komputerze stacjonarnym. Na laptopie też mi się zdarza, ale jestem przyzwyczajona do swojej klawiatury, monitora w odpowiedniej odległości, wszystkich okienek pootwieranych dokładnie w takim układzie, w jakim lubię i do jakiego jestem przyzwyczajona. Lubię swoje rytuały.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Jeśli mam wybór, wolę słownik w wersji elektronicznej, jest wygodniejszy, pozwala na różne sposoby prowadzić wyszukiwanie. Zaraz na początku studiów kupiłam wielki słownik Webster’s Third New International English Dictionary i na początku pracy w zawodzie rzeczywiście z niego korzystałam. Nadal stoi dumnie na półce, ale nie pamiętam już, kiedy ostatnio do niego sięgnęłam. Z drugiej strony, żaden słownik elektroniczny nie zastąpił mi jeszcze Słownika uzbrojenia historycznego.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Skąd tylko się da – internet, biblioteki (swoją drogą, zawsze wolałam Koszykową od Narodowej – może dlatego, że znacznie wcześniej wprowadzili możliwość zamawiania książek przez internet), czasem zwracam się z prośbą o pomoc do znajomych czy rodziny, żeby wyjaśnili mi coś ze swojej działki. A internet to nie tylko Wikipedia, ale również prace naukowe z różnych dziedzin, a często także informacje bardzo niszowe, do których w bibliotece raczej bym nie dotarła. Przy pracy nad Białą kobietą na zielonym rowerze Monique Roffey naprawdę nie wiem, jak poradziłabym sobie z elementami karaibskiego dialektu, gdyby nie pewna trynidadzka dziewczynka, która w ramach projektu na lekcję informatyki umieściła w internecie słowniczek. Internet jest również bezcenny, kiedy autor umieszcza w tekście cytat, którego nie opatruje żadnymi danymi bibliograficznymi, a ja mam tylko swoje przeczucie, że ten fragment brzmi znajomo.
Mam też to szczęście, że część z autorów, których tłumaczę, ma swoich zagorzałych fanów, tworzących w internecie fora i wikie, pracowicie lokalizujących nawiązania i opisujących ze wszystkimi szczegółami na przykład koligacje rodzinne różnych postaci – jak również ich płeć. To zdecydowanie ułatwia pracę, zwłaszcza przy dłuższych cyklach, kiedy nawet samemu autorowi zdarza się pogubić.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Proszę o pomoc męża. Czasami już samo wypowiedzenie problemu na głos, wyjaśnienie, o co chodzi w oryginale i co chciałabym uzyskać w tłumaczeniu, wystarcza, żebym wpadła na rozwiązanie. Jeśli nie, mąż mi coś podpowiada, czasami długo dyskutujemy. W najgorszym przypadku zostawiam fragment w tekście oznaczony @ i liczę na to, że później wpadnę na jakiś pomysł – i często tak właśnie jest. Różne dobre rozwiązania przychodziły mi na myśl na przykład na spacerze albo przy kąpieli.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Zależy. Zwykle staram się choć pobieżnie przejrzeć książkę (ostatnio tłumaczę głównie powieści liczące po 600-1000 stron i dokładne ich przeczytanie z przyczyn czasowych często nie wchodzi w grę). Jest jednak wyjątek. Jeśli zdarza mi się tłumaczyć powieść, którą uważam za słabą albo która mnie irytuje, nie czytam jej wcześniej – nie chcę się dodatkowo męczyć.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Kiedy nagle przychodzi olśnienie i wpadam na pomysł, jak przetłumaczyć jakiś kłopotliwy element, czy to neologizm autora, czy fragment, z którego nie byłam do końca zadowolona, i czuję, że to jest właśnie to, że tak powinno brzmieć.
A najmniej fajny?
Przy tłumaczeniu dłuższych powieści (patrz wyżej – we współczesnej fantastyce 600 stron to właściwie standard) nadchodzi czasem moment, kiedy jestem już zmęczona światem, bohaterami, perypetiami. I chciałabym, żeby już pokonali tego wielkiego złego i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. A to dopiero tom drugi z planowanych dziesięciu…
Redaktor to…?
W wersji idealnej, najlepszy przyjaciel tłumacza. Zdarzyło mi się w jednym z wydawnictw współpracować z redaktorką, przy której czułam, że obie mamy dokładnie ten sam cel – żeby polskie tłumaczenie jak najlepiej oddawało oryginał i jak najlepiej brzmiało po polsku. Ta współpraca była czasochłonna, bo wymieniałyśmy mnóstwo maili, czasem długo rozważając krótkie fragmenty tekstu, a jednocześnie ogromnie satysfakcjonująca. Ale zdarzyło mi się też, że dostałam do korekty autorskiej swoje tłumaczenie, w którym redaktorka – najwyraźniej nauczona, że powtórzenia są złem – usunęła w jednym z akapitów wszystkie powtórzenia frazy „całymi tygodniami”. Fraza ta występowała w każdym zdaniu i bez wątpienia była celowym zabiegiem artystycznym autora, który zachowałam w swoim tłumaczeniu. Zdarzają mi się też konflikty z redaktorami, którzy uważają, że słownik PWN to świętość, a już poradnia językowa PWN to „prywatne opinie autorów” – i w efekcie poprawiają wszelkie próby użycia bardziej współczesnego i potocznego języka w tłumaczeniu.
Od kogo uczysz się przekładu?
Miałam to szczęście, że na studiach w Instytucie Lingwistyki Stosowanej UW miałam zajęcia z tłumaczami literatury, nawet jeśli nie były one poświęcone tłumaczeniom literackim. Czasem bywało interesująco, ponieważ najpierw szłam na zajęcia do prowadzącej, która powtarzała nam, że oryginał jest świętością i naszym obowiązkiem jest oddanie go we wszystkich szczegółach, a po krótkiej przerwie na warsztaty do prowadzącego, który twierdził z kolei, że najważniejsze jest, by tłumaczenie dobrze brzmiało po polsku, a jeśli oddala się od oryginału – cóż, tym gorzej dla oryginału. Mam nadzieję, że dzięki temu w swoich przekładach odnalazłam równowagę.
Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym tłumaczom chciałabym powiedzieć, że to wspaniała i dająca wiele satysfakcji praca, ale oprócz znajomości języka wymaga przede wszystkim dociekliwości i ciekawości świata. A starszym tłumaczom chciałabym podziękować za wzory. W większości dobre, choć niektórzy (z całym szacunkiem) uczyli mnie, czego nie robić.
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Wątpię, żeby mnie wysłuchał. Ale gdyby jednak, powiedziałabym: Szanowny panie ministrze, jeśli naprawdę chce pan promować czytelnictwo wśród dzieci i młodzieży, nie da się tego zrobić przy pomocy akcji w rodzaju „Cała Polska czyta Henryka Sienkiewicza” czy innego, choćby bardzo szacownego klasyka. Młodzi ludzie, jeśli mają zacząć czytać, potrzebują książek ciekawych, napisanych współczesnym językiem, poruszających problemy, które są im bliskie i z bohaterami, których postępowanie mogą zrozumieć. Te warunki spełnia na przykład sporo fantastyki, którą tłumaczę. Na klasyków przyjdzie pora później, kiedy już zrozumieją, że czytanie książek może być przyjemnością, a nie tylko obowiązkiem szkolnym.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Muzyka. Najchętniej instrumentalna, klasyczna albo filmowa. Czasami wręcz czuję, że stukam w klawisze w jej rytm. Bardziej przyziemnie – bez porannej kawy na rozruch prawdopodobnie w ogóle nie wzięłabym się do pracy, ale później piję głównie wszelkiego rodzaju herbaty – czarną, zieloną, napary ziołowe i owocowe.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Koty. Przez większość kariery tłumaczeniowej towarzyszyła mi prawie czarna kotka Szarka. Jako mały kociak kładła się za klawiaturą i polowała na moje palce, później obserwowała mnie z wysokości jednostki centralnej. Niestety, chorowała na przewlekłą niewydolność nerek. Od kilku miesięcy towarzyszą mi dwa młode kocury, biały Irbis i rudo-biały Imbir, przygarnięte z azylu Koty z Grochowa. Jeden lub drugi od czasu do czasu zapewnia mi przerwę w pracy, kiedy zasłania całym sobą ekran (szczególnie Imbir ma czym) albo układa się na kolanach i domaga głaskania.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Jeden zachowuję dla siebie, resztę rozdaję rodzinie i przyjaciołom. Jeśli coś mi zostaje, oddaję do pobliskiej biblioteki.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że skoro pracuję umysłowo, powinnam odpoczywać fizycznie. Dlatego dwa-trzy razy w tygodniu ćwiczę, co pomaga mi oczyścić umysł – jak również doskonale działa na kręgosłup po wielu godzinach siedzenia przed komputerem. W miarę możliwości staram się nie pracować w weekendy, ten czas spędzam z mężem. Jako niespełniony botanik-amator hoduję kwiaty na parapetach, a w sezonie również miniaturową dżunglę na balkonie, a swoje osiągnięcia hodowlane uwieczniam fotograficznie i bezczelnie się nimi chwalę. Poza tym przynajmniej raz do roku wyjeżdżamy na dłużej, najchętniej w góry, i w tym czasie staram się nawet nie myśleć o tłumaczeniach.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
W pewnej powieści natrafiłam na cytat z Braci Karamazow. Tyle tylko, że nie był to cytat bezpośredni, a z angielskiego przekładu Wyznań maski Yukio Mishimy. Czyli tekst rosyjski przetłumaczony na japoński, przetłumaczony na angielski. Niestety, Wyznania maski ukazały się w Polsce tylko we fragmencie, więc ostatecznie wykorzystałam po prostu tłumaczenie Braci Karamazow autorstwa Aleksandra Wata. A mój przekład i tak ostatecznie się nie ukazał, bo wydawnictwo zmieniło profil działalności. Wielka szkoda.
Ważne dla ciebie książki?
Trudne pytanie. Zawsze czytałam bardzo dużo i mam poczucie, że w pewnym momencie mojego życia każda książka wywarła na mnie jakiś wpływ, nawet takie, do których w tej chwili wolę nie zaglądać, żeby się nie rozczarować, a raczej zachować ciepłe wspomnienia z czasów szkolnych. Na pewno wiele klasycznych powieści fantastycznych – Władca pierścieni, Ziemiomorze, Amber, Diuna (o której pisałam zresztą pracę magisterską) – ale ta lista mogłaby być o wiele dłuższa.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Pokój Gene’a Wolfe’a. Nieduża powieść, ale bardzo skomplikowana, wielowarstwowa, bogata w znaczenia. Praca nad nią była ogromnym wyzwaniem, ale jednocześnie dała mi wielką satysfakcję. I Laguna Nnedi Okorafor– czyli co by było gdyby obcy wylądowali nie gdzieś w Europie czy USA, a u wybrzeży Nigerii. Żeby ją przetłumaczyć, musiałam się zanurzyć w zupełnie innej kulturze, a jednocześnie oddać miejscowy dialekt.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
W dwóch słowach: Brandon Sanderson. To autor piszący bardzo dużo i regularnie, a jednocześnie zyskujący w Polsce coraz większą popularność, więc wydawnictwo MAG wydaje kolejne pozycje jego autorstwa. We wrześniu ukazało się Elantris, nowe wydanie w moim tłumaczeniu, niedawno skończyłam tłumaczyć zbiór opowiadań Bezkres magii, który ma się ukazać w styczniu, a w tej chwili pracuję nad mikropowieścią Doskonały Stan.