Elżbieta Derelkowska
Przekłada książki z języków francuskiego i włoskiego. Pracowała i pracuje jako tłumaczka, redaktorka i recenzentka dla różnych wydawnictw i redakcji (m.in. PWN, Nasza Księgarnia, Hachette, Magnum, Bauer-Weltbild Media, Zysk i Ska, Galaktyka, Feeria, Dwie Siostry); przez jakiś czas dziennikarka w GW i tygodniku „Forum” w dziale romańskim. Beneficjentka stypendiów językowych i dla tłumaczy, m.in. w Perugii, Grenoble, w CITL w Arles.Pochodzi z Gór Świętokrzyskich, od wielu lat mieszka w Warszawie. Kocha zwierzaki (nie tylko własne) i stara się im pomagać
Na początek o początkach.
Zamierzchłe dzieje, ale wszystko – jak przez lejek – prowadziło do tego, co jest dziś. Prywatnie nauka bardzo mało popularnego wtedy języka jeszcze w szkole podstawowej, romanistyka, polonistyka, potem pierwszy rocznik dwuletniego studium dla tłumaczy na UW, praca w różnych wydawnictwach i redakcjach, w tym przez lata w tygodniku „Forum”, gdzie cotygodniowe dedlajny były „na wczoraj”, tłumaczenia filmów i książek…
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Chciałabym być skowronkiem, wiem, że wtedy dzień się bardzo wydłuża, wypróbowałam, kiedy terminowy topór wisiał nad głową, ale to chwilowe wyskoki – więc różne pory dnia, wieczoru i kawałki nocy. Zatem bardziej sowa, nie skowronek. Zdarzyło mi się kiedyś odesłać redakcję tłumaczenia jednego z naszych kolegów koło piątej rano i natychmiast otrzymałam potwierdzenie. Ucieszyłam się, że nie tylko ja miałam nieprzespaną noc – ale okazało się, że kiedy ja kończyłam pracę – kolega zaczynał swoją dzienną porcję „pomidorów”…
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Biurko. Małe i zabałaganione, dlatego z podziwem i zazdrością patrzę na zdjęcia idealnie porządnych miejsc pracy. Złamana noga i goniący termin zmusiły mnie kiedyś do zakupu składanego stolika pod laptop do pracy w łóżku, ale od tamtej pory stolik bezrobotny.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Teraz głównie elektroniczne, ale przez lata epoki przedinternetowej kupiłam masę dwu- i jednojęzycznych, mam też kilka ponadstuletnich staruszków francusko-polskich ‒ i one nagle, niespodziewanie okazują się czasem niezastąpione! Ale kiedy widzę obfitość słowników elektronicznych i możliwość błyskawicznego z nich korzystania – wiem, dlaczego w początkach mojej pracy zawodowej, w redakcji filologii polskiej PWN, cykl wydawniczy przeciętnej książki (w redakcji, bez tłumaczenia!) trwał trzy do pięciu lat…
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Z Wikipedii najłatwiej 😉 Ale na szczęście mam w domu wcale pokaźną bibliotekę humanistyczną, więc nie wszystkie wątpliwości muszę rozpraszać w Narodowej. Ale to ona ma ostatnie słowo! A w epoce przedinternetowej ulubione biblioteki to stary okrąglak Narodowej, Stary BUW i stara (oczywiście!) sala Koszykowej, z zielonymi lampami na stołach…
Kiedy się zablokujesz, to…?
Piszę ciurkiem kilka różnych wersji tego samego zdania albo słowa, rozdzielonych ukośnikami, zaznaczam na żółto i na jakiś czas odpuszczam. Wychodzę na psi spacer (mam osiem łap do wyprowadzenia!), a jeśli nic mi do głowy nie wpadło – robię na Skypie burzę dwóch mózgów z przyjaciółką tłumaczką J Nie do wiary, jaki to świetny sposób! No i zawsze można ten cykl powtórzyć przy autoredakcji.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Cóż… moje doświadczenia są takie, że jeśli czytałam – to jej nie tłumaczę, bo wydawnictwa, do których się zwracam, nie są zainteresowane, a ja, obserwując cały czas rynek książki, uważam, że znakomicie się nadaje do wydania po polsku… Chodzi mi w związku z tym po głowie pewien pomysł, który może na jakimś śniadaniu tłumaczy przedstawię. Z książek otrzymanych do pracy czytam jeden, dwa rozdziały, żeby się wczuć w styl, ale całość poznaję w trakcie tłumaczenia. Wydaje mi się zresztą, że wtedy tłumaczenie wykonuje się bardziej spontanicznie.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Oprócz WTEMA? J Kiedy pozornie zwykłe zdanie zatrzymuje cię na chwilę, bo czujesz, że jest w nim jakiś haczyk, jakaś aluzja, jakaś niespodziewana gra znaczeń – i po dłuższych poszukiwaniach znajdujesz do tego zdania mały, złoty kluczyk! Miałam takie sytuacje, kiedy tłumaczyłam dwa tomy rozmów syna generała Charles’a de Gaulle’a z Michelem Tauriakiem. Philippe de Gaulle prezentował niesamowite bogactwo języka i wielką erudycję, nie wspominając o temacie rozmów.
A najmniej fajny?
To chyba ten, kiedy po odrzuceniu propozycji tłumaczenia przez jedno czy dwa wydawnictwa widzisz nagle tę właśnie książkę wydaną z dobrym skutkiem przez jakieś inne wydawnictwo. No i ten, kiedy w egzemplarzu autorskim zauważasz jakąś wpadkę…
Redaktor to…?
Ja sama jestem i tłumacz, i redaktor po tej romanistyce i polonistyce, rozumiem więc ból i jednych, i drugich, gdy współpraca się nie układa. Jako tłumacz zawsze jestem szczerze wdzięczna redaktorom za wyłapanie wszystkiego, co powinni wyłapać, kiedy oko tłumacza widzi już tylko to, co chce widzieć; jako redaktor staram się nie narzucać swojego zdania, tylko pytam, czy dobrze rozumiem, ewentualnie wyjaśniam, dlaczego jakaś zmiana jest potrzebna. W swojej karierze miałam do czynienia z jednym tylko tłumaczem, który odrzucał wszelkie moje sugestie poprawek. Byłam skłonna wszystko zostawić, jak chciał i wycofać nazwisko. Na szczęście sprawę przejął nadredaktor, zaakceptował moje poprawki, wziął na siebie tę decyzję i ewentualne pretensje tłumacza.
Od kogo uczysz się przekładu?
Teorię poznawałam na studiach i z lektur, a prawdziwa praktyka przyszła w redakcji tygodnika „Forum” ‒ tego dawnego, czarno-białego, na gazetowym papierze, ale wtedy przybliżającego świat, bo były to czasy przedinternetowe. Pracowałam w dziale romańskim. Wariackie tempo, tłuczenie w klawisze maszyn (w redakcji nie było żadnego komputera!) i tłumaczenia francuskich i włoskich artykułów z wielu dziedzin – polityka, kultura, socjologia, historia ‒ dzięki Jance Perlin, wspaniałej szefowej, poliglotce i doskonałej nauczycielce fachu tłumacza – to wszystko było niezastąpioną i niezapomnianą szkołą! Teraz takim źródłem wiedzy wszelakiej, pomocy koleżeńskiej i świetnej atmosfery motywującej do pracy jest – nomen omen – też Forum, hieronimowe forum STL-u!
Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym kolegom powiedziałabym, żeby przyjmowali wyzwania, ale nigdy nie gubili pokory. Starszym – do których przecież i ja należę ‒ że wszystko przed nami! Chcę w to wierzyć, wiedząc, że na przykład Dostojewski skończył Braci Karamazow w wieku 59 lat, Hitchcock nakręcił Psychozę, gdy miał 61 lat, a Michał Anioł wyrzeźbił Pietę mając 78 lat! Oczywiście – zachowując wszelkie proporcje!
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Obecnemu? Oj, chyba w ogóle nie chcę mieć z nim nic do czynienia. Niektórzy ludzie są niereformowalni.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Kawa, kawa. A w godzinach popołudniowych ‒ syrop imbirowy z cytryną J
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Bardzo apetyczne: Tequila i Biszkopt. Tekla ze schroniska, Biszkopt z przedświątecznej ulicy… Są cudowne, ale dość roszczeniowe i czasem trudno skończyć pisać jakieś zdanie, kiedy co parę sekund jakiś nos albo łapa cię trącają, domagając się na-tych-mias-to-we-go! wyjścia. Dlatego czasem pomidory u mnie nie dojrzewają…
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Rozdaję zainteresowanym krewnym i znajomym – ale nie na siłę. Niektóre przekazuję na bazarki charytatywne na potrzeby chorych i bezdomnych zwierzaków. Ale czasem, jeśli wydawnictwo przydziela na przykład dwa egzemplarze – dokupuję, żeby jeden został w archiwum.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
To chyba najczęściej dla odmiany czytam! A BHP zapewniają mi kilka razy dziennie moje dwa ogony, zwłaszcza gdy na ciepłą porę roku przenoszę się do lasu. A w lesie, pracując na werandzie, gapię się na ptaki i wiewióry. Ale przez ostatnie trzy lata mam jeszcze inny, cudowny relaks: babciowanie!
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Ha! To pierwsza wpadka tłumaczeniowa! Bardzo dawno temu grupa dzieci z mojego rodzinnego Ostrowca Świętokrzyskiego wyjechała w ramach wymiany ze zbliźniaczonym podparyskim Gennevilliers na kolonie do Francji. W lipcu. A w lipcu – wiadomo, 14 i 22, święta. Opiekunowie polscy zarządzili zrobienie okolicznościowej gazetki ściennej. Na niej – herby Gennevilliers i Ostrowca, ten ostatni – w uproszczonej wersji: złote gwiazda i półksiężyc na niebieskim polu. Mnie, jako tę po dwóch latach prywatnej nauki francuskiego znającą się na rzeczy, wysłano do magazynku po kolorowy papier na rzeczone herby. Do herbu Gennevilliers Francuzi sami wiedzieli, co dać, do ostrowieckiego musiałam wyjaśnić. No i wyjaśniłam, tłumacząc bardzo dokładnie, że potrzebujemy „un peu de papier BLEU pour l’HERBE” (dla niewtajemniczonych: „herbe” to po francusku trawa, a herb to zupełnie inaczej…).
Ważne dla ciebie książki?
Chyba się nie da tak łatwo… Ale jeśli trzeba wybrać, to najważniejszymi z ostatnich lat są cudowne książki Adama Wodnickiego: Tryptyk Oksytański, Anamnezy i Lekcja łaciny. Kiedy mam zły nastrój albo potrzebę pięknej prokrastynacji, biorę Tryptyk, otwieram gdziekolwiek i po chwili świat jest piękniejszy.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Wszyscy jeden – nie, tak nie. Gdyby ktoś chciał na przykład dowiedzieć się o Petersburgu czegoś zupełnie innego niż z ostatnio wydanej książki pod tym tytułem – to Petersburski romans. Miłość nad brzegami Newy Fedorovskiego, rzecz o romansach carów, sławnych artystów, poetów i pisarzy, związanych z Petersburgiem. Zainteresowanym niezbyt odległą historią proponuję świetny wywiad rzekę z synem generała de Gaulle’a, a jeszcze innym – Kabalistę z Pragi Marka Haltera, czyli odwołanie do żydowskiej i praskiej legendy o Golemie…
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Tłumaczę taki baaaardzo długi metraż YA, a naprawdę ciepły jeszcze przekład to jeden z rozdziałów – francuski – czarnej miejskiej serii, w Wenecja noir. Inne, kolejne „czarne miasto” w moim w większości tłumaczeniu ukaże się chyba niedługo.