Ewa Mikulska-Frindo
Ewa Mikulska-Frindo studiowała germanistykę, historię współczesną i tłumaczenia we Wrocławiu i Wiedniu; autorka pracy doktorskiej na temat rozliczenia z przeszłością Austrii w twórczości Aloisa Vogla na Uniwersytecie Wiedeńskim (Otago German Studies, t. 21, 2006), wykładowczyni w Wyższej Szkole Filologicznej we Wrocławiu, organizatorka warsztatów przekładu literackiego (zobacz profil).
Na początek o początkach.
Zawsze lubiłam czytać i uczyć się języków. Pomysł, że mogłabym zajmować się tłumaczeniem, przyszedł mi do głowy podczas studiów na wrocławskiej germanistyce na zajęciach z tłumaczeń literackich prowadzonych przez Monikę Muskałę. Podczas studiów w Wiedniu – oprócz pisania pracy magisterskiej, a potem doktorskiej – z zapałem uczęszczałam szczególnie na zajęcia z tłumaczeń literackich. Były to cudowne warsztaty w Instytucie Polskim prowadzone przez dwie wykładowczynie tamtejszej translatoryki Dorotheę Müller-Ott i Joannę Ziemską. Dzięki nim dostałam szansę publikacji pierwszych tłumaczeń. Potem udało mi się przełożyć dwie książki Aloisa Vogla – pisarza, o którym pisałam doktorat. Ze studentami przełożyliśmy również kilkanaście jego opowiadań.
Chciałam zaznaczyć, że tłumaczenie literackie nie jest dla mnie głównym zajęciem, ponieważ jestem wykładowczynią akademicką. Jeśli chodzi o tłumaczenia, to mam wrażenie, że wciąż jestem na początku drogi. Na pewno tłumaczenie literackie jest dla mnie pasją, którą chcę rozwijać.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
W dzień, gdy rodzina pójdzie do pracy i szkoły, czasem wieczorem, gdy dzieci śpią.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Zdecydowanie przy biurku.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Elektroniczny. Papierowe zazwyczaj kurzą się na półkach.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Zdecydowanie Internet.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Zaznaczam to miejsce i idę dalej. Potem zasięgam informacji w Internecie. Wypytuję, gdzie się da. W sprawach technicznych, na przykład, stałym konsultantem jest mój mąż inżynier. Jeśli w dalszym ciągu nie znalazłam rozwiązania, pytam na Forum Tłumaczy Literatury na facebooku, gdzie z niemal natychmiastową pomocą przychodzą koleżanki i koledzy. Uwielbiam to forum!
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Zazwyczaj to ja wychodzę z propozycją tłumaczenia książki lub jej fragmentu, więc najpierw muszę ją przeczytać.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Na samym początku, jeśli uda mi się zainteresować wydawcę tekstem, który mu proponuję. A podczas tłumaczenia, chwile, gdy uda mi się znaleźć pasujące sformułowanie lub oddać jakąś grę słowną. No i chwila, kiedy tekst się ukazuje…
A najmniej fajny?
Kiedy nie ma żadnej reakcji na przesłaną do wydawnictwa próbkę tłumaczenia, nawet krótkiego: „Dziękujemy, ale nie jesteśmy zainteresowani”.
Redaktor to…?
Zazwyczaj sojusznik, który wyłapuje niezręczne sformułowania lub pyta, czy na pewno dobrze coś rozumie, bo coś mu zgrzyta w tłumaczeniu.
Od kogo uczysz się przekładu?
Dzięki konkursowi dla tłumaczy literatury niemieckojęzycznej „Szlifiernia diamentów” miałam możliwość uczestniczenia w dwuletnim programie mentorskim Instytutu Goethego w Warszawie prowadzonym przez doświadczonych tłumaczy Marię Przybyłowską i Ryszarda Turczyna. Czas spędzony na omawianiu różnego rodzaju tekstów i rozwiązywaniu „zagwozdek” tłumaczeniowych nauczyły mnie zwracania uwagi na szczegóły i dbałości o zachowanie rytmu w tłumaczeniu, żeby „płynęło” jak oryginał.
Cennym zawodowym doświadczeniem był również udział w polsko-niemieckich warsztatach translatorskich w ramach programu ViceVersa prowadzonych przez Dorotę Stroińską i Thomasa Weilera. Dzięki koncepcji warsztatów polegającej na analizie każdego tekstu przez tłumaczy na oba języki uświadomiłam sobie m.in., jak bardzo różne może być podejście do tekstu wyjściowego. Kiedy np. zagłębialiśmy się w barwny opis życia małej miejscowości w Polsce lat siedemdziesiątych XX w., kiedy każdy element tej prozy przemawiał do tłumaczy z niemieckiego, ja widziałam tam niemalże sceny wyjęte z własnego dzieciństwa, a dla strony niemieckojęzycznej ten tekst nie miał takiego emocjonalnego ładunku.
Uczę się też od studentów na zajęciach, kiedy omawiamy przygotowane przez nich tłumaczenia lub analizujemy istniejące już przekłady.
Poza tym czytam książki o przekładzie: „O nich tutaj”, „Wte i wewte” czy „Przejęzyczenie” i w ogóle czytam. Niestety, cały czas mam wrażenie, że brakuje mi czasu na czytanie w takim wymiarze, jaki by mi się marzył. Chciałoby się mieć równoległe życie na czytanie książek i oglądanie filmów.
Ostatnio w wywiadzie z Patricią Klobusiczky, tłumaczką na niemiecki przeczytałam, że poznaje różne odmiany i rejestry języka, nawet podsłuchując rozmowę ludzi w metrze czy tramwaju. Też mi się to zdarza.
Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym, nie poddawajcie się, kiedy zależy wam na jakimś tekście. Starszych zapytałabym, jak dawali sobie radę w epoce przedinternetowej.
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Upsss…
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Herbata z cytryną lub pomarańczą i spokojna muzyka.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Kiedyś kot, nawet dwa, jeszcze w domu rodzinnym. Teraz rybka.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Rozdaję, zawsze daję jeden rodzicom. Pamiętam, kiedy kupili chyba z dwadzieścia egzemplarzy pierwszej przetłumaczonej przeze mnie książki.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Chodzę do kina z przyjaciółką, w lecie jestem na festiwalu „Nowe horyzonty”. Oprócz tego ćwiczę jogę, zumbę i robię ćwiczenia na kręgosłup. Jadę z rodziną na wycieczkę rowerową.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Nic szczególnie spektakularnego nie przychodzi mi do głowy.
Może powiem tyle, że tłumacząc niektóre teksty, naprawdę można śmiać się do rozpuku. Podczas warsztatów translatorskich w Sopocie mierzyliśmy się z pozornie prostym tekstem, którego bohaterka, osiemdziesięcioletnia pani bez przerwy przekręca jakieś słowa, np. w kinie kupuje
„popskorn” na wynos, zamawia hamburgera w „Makdolandzie”, surfuje w „internerze”, ma kartę z „chipsem” do Kasy Chorych, a jej znajomy jeździ „Koyotą”. Znalezienie w miarę śmiesznych poprzekręcanych słów po polsku było niezłym wyzwaniem i doskonałą zabawą.
Ważne dla ciebie książki?
Z literatury niemieckojęzycznej ostatnio sporo czytam prozy Jenny Erpenbeck, Anny Kathariny Hahn czy Uwe Timma. Dzięki dzieciom wracam do książek z dzieciństwa np. „Dzieci z Bullerbyn” czy „Mania czy Ania”, ale też odkrywam nowe, takie jak wspaniała seria o przygodach Duni czy chłopca o imieniu Tsatsiki wydawnictwa „Zakamarki” czy książki o Heli Barbary Stenki.
W młodości „Dzieci z dworca Zoo”, „Szklany klosz”, „Mistrz i Małgorzata”, „Opowieść dla przyjaciela”, „Niecierpliwość serca”, książki Jelinek i Bernharda i wiele innych.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Chyba fragment „Karnawału” Gerharda Fritscha, austriackiego pisarza, który w Polsce jest zupełnie nieznany. Powieść opisuje przeżycia dezertera z Wehrmachtu kilka miesięcy przed końcem Drugiej Wojny Światowej, którego dla niepoznaki przebrano za dziewczynę. Ta wydana kilkanaście lat po wojnie książka wyraża obawę przed powrotem faszyzmu, dlatego nie spotkała się z dobrym przyjęciem, a pisarz, który dzięki wcześniejszej książce odniósł ogromny sukces, doznał wówczas porażki i niespełna dwa lata później popełnił samobójstwo. Może nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale lubię odkrywać tych nieznanych lub niesłusznie zapomnianych.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Kilka miesięcy temu skończyłam fragmenty powieści współczesnej pisarki austriackiej Corduli Simon dla „ha! artu”. Wkrótce nakładem wydawnictwa Wyższej Szkoły Filologicznej we Wrocławiu ukaże się nowela „Sowy latają bezszelestnie” Caroliny Schutti, austriackiej pisarki polskiego pochodzenia, którą tłumaczyli moi studenci, a współredagowała ze mną nieoceniona Maria Przybyłowska.