Jacek Dehnel
Poeta, prozaik, tłumacz, zajmuje się również malarstwem i rysunkiem. Poza przekładami, które ukazały się jako osobne książki, tłumaczył również wiersze m.in. W. H. Audena, G. Szirtesa, O. Mandelsztama oraz teksty tang A. Piazzolli. Publikował w wielu pismach literackich. Jego teksty były tłumaczone kilkanaście języków. Laureat wielu nagród i wyróżnień w konkursach literackich. Otrzymał Nagrodę Fundacji im. Kościelskich (2005) i Paszport Polityki (2006), czterokrotnie nominowany do nagrody Nike.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Raczej noc. Albo przynajmniej wieczór. Do wczesnego popołudnia zajmuję się na ogół tylko korespondencją i sprawami niewymagającymi przesadnego skupienia.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Biurko, zdecydowanie.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Różnie. Najchętniej elektroniczne, plus Google jako sprawdzacz uzusu, nazw rzadkich roślin, wyszukiwarka ukrytych cytatów i tak dalej. A potem papierowe, wolniejsze w obsłudze, jeśli wciąż nie jestem zadowolony z rezultatu.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
A to się wyklucza? Skąd się da.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Jestem w zupełnie innej sytuacji niż tłumacze z prawdziwego zdarzenia, dla których jest to praca stała; ja przekładam z doskoku, od czasu do czasu, nierzadko dla siebie, bez goniącego terminu. A zatem często jest wręcz odwrotnie: to tłumaczenie jest dla mnie odskocznią od jakiegoś szczególnie zawiłego kawałka prozy, z którym się nie mogę uporać.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Zdarzyło mi się chyba nie czytać, ale jednak się powinno, żeby mieć w głowie całość. A poza wszystkim w moim przypadku wiele tłumaczeń wymogłem na wydawcach, tak długo wiercąc im dziurę w brzuchu, aż się wreszcie zgadzali. A tego nie da się zrobić, nie czytając.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Jak się długo szuka jakiegoś rozwiązania zakawyczki, traci się nadzieję, a potem nagle się znajduje wprost idealny zastępnik.
A najmniej fajny?
Jak się jednak nie znajduje i trzeba zostawić tekst zubożony o ten szczegół, na przykład jakąś grę słowną czy odniesienie kulturowe.
Redaktor to…?
W wersji optymistycznej – i tak zdarzało mi się najczęściej – sprzymierzeniec tłumacza. W wersji pesymistycznej, a i tak bywało, nużący kancelista, który przerabia wszystkie „że” na „iż”, bo tak brzmi lepiej (przykład z życia, choć nie z mojego).
Od kogo uczysz się przekładu?
Miałem czas przegrzebywania się przez antologie tekstów o przekładzie, o różnych tłumackich strategiach, czytałem Ocalone w tłumaczeniu i tak dalej, zwłaszcza kiedy pisałem pracę magisterską. Ale myślę sobie, że najwięcej człowiek się uczy, po prostu czytając książki. Książki napisane świetnym językiem, trafiającym w sedno możliwie najmniejszym nakładem słów, ale i, na przykład, książki napisane takimi rejestrami polszczyzny, których nie mamy jeszcze opanowanych. To jest kapitał, o który cały czas trzeba dbać.
Co powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym, że nie wystarczy znajomość języka obcego, żeby przekładać literaturę piękną, podobnie jak nie wystarczy umieć pisać, żeby pisać książki. A starsi wiedzą więcej ode mnie, więc raczej się ich pytam, zamiast im coś obwieszczać.
A co powiedziałbyś ministrowi kultury?
Trudno się mówi, równocześnie gwiżdżąc.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Herbata, na ogół czarna, na ogół aromatyzowana, zawsze słodzona, bo mózg musi jeść.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Mąż.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Mam liczną rodzinę i spore grono przyjaciół, zawsze raczej dokupuję egzemplarze, niż pozostaję ze zbędnymi.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Jak wspominałem, na ogół nie mam aż takiej presji, więc mogę dość swobodnie odkładać pracę i wracać do niej; staram się nawet, żeby książka się nieco odleżała, zanim ją ostatecznie przejrzę i wyślę wydawcy, bo po miesiącu często widzi się szwy i błędy, które wcześniej umknęły. Ustalam sobie jakieś dniówki, ale też bez szaleństwa; cieszę się, jeśli udało mi się przełożyć stronę czy dwie więcej, nie załamuję jednak rąk, kiedy jest o tę stronę czy dwie za mało.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Tłumacząc Dublineskę Larkina, nie wiedziałem za bardzo, o co chodzi w wierszu, bo wziąłem słówko streetwalkers za przechodnie. I dopiero kiedy okazało się, że to raczej ulicznice, sens całego tekstu się zmienił: to prostytutki Dublina szły w kondukcie żałobnym za trumną koleżanki po fachu. Opowiedziałem to Jerzemu Jarniewiczowi, a on pokiwał głową i zdradził mi, że pewien bardzo poważny polski profesor w zgłoszeniu stypendialnym napisał w dziale Hobbies: fishing and streetwalking. Więc zawsze mogło być gorzej.
Ważne dla ciebie książki?
Czytelnicy wielokrotnie zadają mi to pytanie i pytania pokrewne: jaką jedną książkę zabrałby pan na bezludną wyspę, jaka książka zmieniła pana życie, i tak dalej. Jestem z gruntu przeciwny takiemu stawianiu sprawy. Ludzie, którzy wierzą w jedną książkę, na przykład Biblię, Koran, Małą czerwoną książeczkę, Mein Kampf, „w której jest wszystko, więc nic więcej nie trzeba”, z reguły niewiele więcej przeczytali. Literatura zmienia nas dzięki swojemu bogactwu, nieogarnialnej potencjalności, nieprzebraniu. Ważne są nie pojedyncze książki, ale to, jak się ze sobą kłócą, naświetlają wzajemnie, wspierają, znoszą, odsyłają do kolejnych, a te do jeszcze innych. To jest literatura, a nie jeden wolumin, który „wystarcza”, zupełnie jak w tym dowcipie: „Co mu kupimy na urodziny? Telewizor? Ma. Szachy? Ma. Mikser? Ma. Książkę? Też ma”.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Zebrane Larkina, myślę. Pięć bodaj lat dłubaniny przy niecałych stu wierszach, fenomenalna, gęsta poezja. Co wiersz, to translatorskie zadanie innego rodzaju.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Kończę właśnie pracę nad jedną z powieści Larkina, który za młodu parał się prozą i wydał Jill oraz A Girl in the Winter, a potem, po paru próbach, stwierdził, niestety, że to nie dla niego i został przy poezji. Fragment Zimowej dziewczyny był zresztą prezentowany przed laty w „Literaturze na Świecie” w skądinąd świetnym przekładzie Jerzego Jarniewicza. To typowa dla tego autora opowieść o dojrzewaniu, biorącym się z rozczarowania: w części środkowej młoda pensjonarka, zapewne niemiecka Żydówka, przyjeżdża w latach 30. na wymianę młodzieżową do Anglii i spędza lato ze swoim korespondencyjnym przyjacielem i jego siostrą. Natomiast część pierwsza i trzecia dzieją się zimą, w czasie wojny, kiedy Katherine Lind, dotarłszy ponownie do Anglii, tym razem jako uchodźczyni wojenna, usiłuje ułożyć sobie życie, a równocześnie skonfrontować się ze znajomością sprzed lat. Książka powinna ukazać się jesienią w Biurze Literackim.