Jacek Kaduczak
Jacek Kaduczak ukończył filologię klasyczną na Uniwersytecie Wrocławskim, przygotowuje pracę doktorską na temat specyfiki tłumaczenia tekstów teatralnych. Przekładem literackim zajmuje się od ponad 20 lat. Tłumaczy przede wszystkim współczesne dramaty niemieckie, austriackie i brytyjskie. W wolnych chwilach pracuje nad przekładem Orestei. Z każdą przetłumaczoną sztuką coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że „do teatru nie wchodzi się bezkarnie”(zobacz profil).
Na początek o początkach.
Już w czasie studiów zacząłem tłumaczyć teksty prasowe. Potem, jak chyba spora grupa tłumaczy, znalazłem tekst, który mnie zachwycił, i zapragnąłem go przetłumaczyć. Po pewnym czasie przeczytała go Elżbieta Manthey z agencji ADiT i zaproponowała mi współpracę. Potem już było z górki.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Zdecydowanie nie jestem skowronkiem. Lubię niespiesznie rozpoczynać dzień. W związku z tym często pracuję do późna. Jeśli dobrze mi się tłumaczy, czasem nawet do świtu. Kiedyś podejmowałem próby wcześniejszego rozpoczynania działalności zawodowej, ale skutki były, szczerze mówiąc, dość mizerne.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Zdecydowanie biurko. Tam mogę rozłożyć wokół siebie wszystkie potrzebne rzeczy, a jeszcze zostanie trochę wolnego miejsca. Coraz więcej szukam (i znajduję) w internecie, ale wciąż jeszcze zdarza się, że po skończeniu tłumaczenia ze zdziwieniem odkrywam dookoła sterty książek z pozaznaczanymi ważnymi fragmentami i góry pojedynczych kartek najrozmaitszego pochodzenia, które wypełniają ważne notatki i pomysły na trudniejsze pasaże.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
I taki, i taki. Elektroniczne bywają bardziej aktualne i szybko można sprawdzić słowo, które od dłuższej chwili mamy na końcu języka. Papierowe zwykle podają więcej znaczeń, mają też kontekst, cytaty i wyrażenia. Jako filolog starej szkoły traktuję je jako instancję ostateczną, zakładając (czasem niestety niesłusznie), że zostały opracowane staranniej, z większym nakładem pracy i są dokładniejsze. Tłumacząc starsze teksty chętnie sięgam do starych słowników. Ich propozycje bywają czasem zaskakujące. A niekiedy bardzo zabawne.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Wikipedia pomogła mi niezliczona ilość razy zrozumieć proces technologiczny, o którym nie miałem bladego pojęcia, ustalić nazwę gatunkową rośliny czy zwierzęcia, czy znaleźć polski odpowiednik terminów stricte naukowych lub takich, które dopiero co pojawiły się w języku. Dzięki niej szybko można zlokalizować źródło cytatów i skrzydlatych słów. Jestem świadom jej wad, ale jednak Wikipedia. Choć wciąż dość często wybieram się do biblioteki, by sprawdzić cytaty.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Robię kolejną kawę, idę na spacer, a najczęściej uznaję, że to sygnał, żeby ogłosić koniec dnia pracy. Czasem zajmuję się czymś innym i nagle spływa na mnie olśnienie. Pomysł notuję na karteczce i odkładam na biurko (stąd jest mi niezbędne).
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Zasadniczo tak. Czytać. Choć nie zawsze to robię. I w pewnej sztuce postać nazwana „Therapist” dopiero w scenie finałowej okazała się kobietą. To znaczy była nią cały czas, ale wszystkie kwestie wygłaszała w pierwszej osobie i żadna nie była na tyle ewidentna, by zwrócić moją uwagę. Dopiero w ostatniej scenie inni bohaterowie rozmawiali o niej, używając zaimka „she”. Cały tekst czytałem z obłędem w oczach niezliczoną ilość razy drżąc, czy na pewno zmieniłem wszystkie końcówki. Od tej pory raczej czytam. Choć zauważyłem, że zupełnie inaczej czyta się tekst jak „zwykły” czytelnik, a inaczej, jeśli się go tłumaczy. I lubię te niespodzianki, nieoczywistości, które odkrywa się dopiero w trakcie przekładu.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Są dwa. Pierwszy, gdy zapisuję tekst po przetłumaczeniu ostatniej kwestii (nastrój nieco psuje świadomość czekającej korekty). I drugi, gdy rozpoczyna się premiera. I gdy reakcja publiczności jest taka, jak zamierzył sobie autor. To chyba największa satysfakcja w pracy tłumacza tekstów teatralnych. Gdy okazuje się, że tekst jest nośny teatralnie. A aktorzy mówią, że lubią go grać.
A najmniej fajny?
Gdy po otwarciu właśnie wydanej książki pierwsza rzecz, jaką się dostrzega, jest literówka, która prześlizgnęła się przez wszystkie korekty.
Redaktor to…?
Przyjaciel. Osoba, której uwagi są słuszne, albo przynajmniej inspirujące. Choć nie zawsze tak było. Chwilę trwało, nim przestałem się skupiać na udowadnianiu, że redaktor na pewno nie ma racji, a zająłem się raczej analizowaniem proponowanych zmian. Oczywiście bywają różni redaktorzy. Czasem chce się rwać włosy z głowy. Ale zawsze sobie myślę: może to i głupie, co pisze. Ale jeśli tak samo pomyśli czytelnik albo widz? Staram się więc przynajmniej zastanowić nad uwagami, zanim uznam je za niesłuszne.
Od kogo uczysz się przekładu?
Od innych tłumaczy. W trakcie burzliwych dyskusji. I podczas lektury przekładów, w chwilach olśnienia („Jakie to piękne!”) i wściekłości („Kto to puścił?!”). Od aktorów, którzy muszą powiedzieć przetłumaczony przeze mnie tekst na scenie.
Co powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Wszystkim, żeby czytali najlepszych. Młodym, żeby czytali starych, a starym, żeby czytali młodych. I żeby wszyscy umieli najpierw się tą lekturą cieszyć, a potem z niej skorzystać.
A co powiedziałbyś ministrowi kultury?
Podobno Xawery Dunikowski zirytowany uwagami ówczesnego ministra kultury (i sztuki) na temat swojej twórczości zapytał oficjela, czy wie, kto był ministrem kultury Francji za czasów Balzak. Może to rzeczywiście przygnębiające, zostać tak zapomnianym, ale to chyba i tak lepiej, niż przejść do historii jako Herostates.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Kawa, kawa i jeszcze raz kawa.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Głównie święty Ojat, podrzucający co błyskotliwsze rozwiązania problemów tłumaczeniowych w najmniej oczekiwanym momencie.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Uszczęśliwiam nimi znajomych (nielicznych, bo i egzemplarzy autorskich w dzisiejszych czasach niewiele).
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Przede wszystkim wolny dzień po maratonie tłumaczeniowym. A w trakcie maratonu – przerwy, kiedy tylko się zatnę, albo nagle tłumaczenie robi się dużo dłuższe od oryginału, bo trudno mi znaleźć polskie odpowiedniki. Poza tym korekta, jeśli to tylko możliwe, po jakimś czasie od skończenia przekładu, na początku dnia pracy i na tekście wydrukowanym, nie na ekranie.
No i staram się rezerwować czas na czytanie po polsku wszystkiego, co się da. Od świetnej literatury, przez prasę, po facebookowe posty. Żeby rejestrować współczesny język i umieć uciec od literackiej polszczyzny, gdy przekładany tekst tego wymaga.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Zaproszenie autora na premierę jego sztuki bywa obarczone ryzykiem. W jednym wypadku tuż przed początkiem przedstawienia nieco zdezorientowany twórca zobaczył w programie, że w polskim przekładzie jego postaci nazywają się zupełnie inaczej (tak zwane nazwiska „mówiące” zostały spolszczone) i zaczął się nerwowo upewniać, czy to na pewno jego tekst i co jeszcze zostało zmienione. Wzbudziło to popłoch już i tak zdenerwowanego reżysera, a pierwsze minuty premiery upłynęły nam na gorączkowych szeptach. Na szczęście wybuchy śmiechu rozbawionych widzów dość szybko odwróciły uwagę autora. Choć do tematu wracał potem jeszcze kilka razy w mailach, dopytując się o zmiany w przekładzie.
Ważne dla ciebie książki?
„Odyseja”, „Mistrz i Małgorzata” w przekładzie Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego, „Dziennik” Witolda Gombrowicza.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Ciągle mam nadzieję, że najlepszy przekład przede mną. A z już gotowych – „na przykładzie masła” Ferdinanda Schmalza, sztukę oryginalną formalnie i zwariowaną językowo.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Niedawno ukazały się „Dramaty zebrane” Maksa Frischa, pierwsze w Polsce wydanie wszystkich jego sztuk. Są tam trzy sztuki w moim przekładzie. Szczególnie polecam „Hrabiego Öderlanda”, niepokojąco aktualną opowieść o tym, jak rodzą się rewolucje.
Natomiast Teatr im. Jaracza w Łodzi przygotowuje premierę sztuki Jennifer Haley „Otchłań”, bardzo oryginalnego tekstu pokazującego zagrożenia związane z rzeczywistością wirtualną i stawiającego pytanie o granice dobra i zła, oraz o to, czy zło popełnione w sieci, w wirtualu, a nie realu, wciąż jest złem.
Fot. Marcin Ziółkowski