Baza wiedzy

Jacek Żuławnik

Jacek Żuławnik (zob. profil) – tłumacz z języka angielskiego, absolwent edytorstwa na Uniwersytecie Warszawskim, wielbiciel współczesnej muzyki, na facebookowym Forum Tłumaczy Literatury znany z „żuławnikowania”, czyli wstawania o bardzo wczesnej porze, żeby tłumaczyć.

Na początek o początkach.

Moje początki giną w pomroce zimnej, szarej peerelowskiej rzeczywistości końcówki lat siedemdziesiątych, gdy cywilizowany świat kręcił biodrami do odbijających się w lśniącej lustrzanej kuli rozkosznie przenikliwych beatów disco, a będąca jak zwykle na opak Anglia przekłuwała dziąsła zardzewiałymi agrafkami, uskuteczniając spazmatyczne pląsy do bluźnierczych splunięć god save the queen, the fascist regime. Nasiąkałem dźwiękami z wszech stron, nieświadomie czując narastającą dziecięcą potrzebę zagłębiania się w niezliczone liryczne światy, jakie oferowała Muzyka. Rozumiałem po polsku, to jasne – acz też nie do końca; na przykład do tej pory nie potrafię wyłapać wszystkich słów, które na skądinąd wybitnym albumie Mrowisko Klanu artykułuje Marek Ałaszewski – co innego obce formy soniczne… o, te stanowiły dla mnie zagadkę, będącą siłą napędową wszelkich moich dalszych poszukiwań.

Z grubsza biorąc, w połowie lat osiemdziesiątych usłyszałem – a ściślej: najpierw zobaczyłem tytuł w gazecie, ale usłyszałem pewnie też mniej więcej w tym czasie – dla kosmosu i wieczności zupełnie nieistotną, dla mnie jednak potwornie ważną piosenkę Do You Wanna pięknych falsetowców z duetu Modern Talking (moją głowę wypełniały wtedy gładkie, grzeczne nuty, które spijałem z głośników stareńkiego radia z pokrętłami i podziałką; nie to co teraz: napierdalanka i szatan w różowej koszulce z ćwiekami) i zadałem sobie ważkie, najdonioślejsze z punktu widzenia całej mojej przyszłości pytanie: co to, kurna, za „wanna? Chcą się chłopaki wykąpać?

Pragnienie poznania Odpowiedzi na tak postawione Pytanie o dojmującą kwestię lingwistyczno-higieniczną zaprowadziło mnie na lekcje angielskiego u pani Ani, zamieszkującej rozpadającą się drewnianą chałupinę trzy ulice od mojego domu (nie rozpadał się, był z cegieł, czy co tam dziadek zdołał załatwić w połowie lat 60.). Skład naszej głodnej wiedzy paroosobowej grupki stale się zmieniał i przez te wszystkie lata, kiedy raz albo dwa razy w tygodniu posłusznie dreptałem do pani Ani – ale nie z poczuciem, że robię coś za karę, bynajmniej – byłem jedyną osobą, która wytrwała do „końca”, czytaj: do matury; pozostali wykruszyli się jak zgniłe zęby heroinisty. Pani Ania zaraziła mnie namiętnością do brytolszczyzny tak skutecznie, że zdawszy śpiewająco maturę – ku zaskoczeniu wszystkich, jako że na ciągnących się jak glut z nosa godzinach lekcyjnych bardziej niż nauka czegokolwiek interesowało mnie podśmiechujkiwanie, rzępolenie na wyimaginowanej gitarze i ogólne zlewactwo – i to na dwóch szóstkach (do dziś żałuję, DIABELNIE żałuję, że nie na trzech), poczułem, jak wiatr wydyma żagle, i na fali sukcesu sam zacząłem uczyć innych.

Zaczęło się jak zawsze przypadkiem: znajoma mojej mamy miała córkę, córka miała ochotę nauczyć się angielskiego, ja miałem czas i wiedzę. Pierwsza uczennica trąciła kamyczek i wywołała lawinę, zgłaszały się kolejne osoby i grupki w różnym wieku: od zupełnych niedorostków, przez rozkwitające nastoletnie pąki umysłu, po stare dziady po trzydziestce. Kładłem im do głów brytolszczyznę z takim zapałem, że siłą rzeczy w pewnej chwili poczułem pewien przesyt. Po dziesięciu latach nieszczególnie ciężkiej, acz momentami boleśnie powtarzalnej roboty zakiełkowała we mnie myśl o odmianie.

Każda reakcja ma swoją redakcję, toteż zamiast odmiany dostałem od losu jedynie korektę kursu. Podjąwszy studia w ultrapopularnej jednostce (wg tegorocznych danych 0,4 kandydata na miejsce – brać, póki dają!) pod dźwięczną nazwą: Instytut Informacji Naukowej i Studiów Bibliologicznych Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego na kierunku edytorstwo, przykładałem się do nauki jak zawsze, czyli w stopniu umożliwiającym mi odhaczanie kolejnych etapów edukacji z pominięciem wątpliwie zaszczytnego obowiązku służenia ojczyźnie w kamaszach i z kałachem na ramieniu (przypis: mowa o czasach, gdy obowiązywała branka), co jednak nie przeszkodziło mi skończyć uczelni z wynikami, których nie musiałbym się wstydzić przed wnukami, gdybym je miał. Za grubaśną pracę licencjacką o polskim rynku książek o muzyce rockowej (cudem zawsze udawało mi się łączyć przyjemne z koniecznym), dostałem jakąś tam nagródkę PTWK i podczas wręczania dyplomów za to wybitne osiągnięcie akademickie poznałem koleżankę koleżanki mojej przyszłej żony.

Rzeczona koleżanka koleżanki mojej przyszłej żony – przemiła osoba, zarówno koleżanka koleżanki mojej przyszłej żony, jak i koleżanka mojej przyszłej żony, jak i moja przyszła żona – zapytała: „Słuchaj, a może byś coś przetłumaczył?”. Na co ja, zupełnie nie zdając sobie sprawy z głębokości wody, na którą się rzucam, odparłem z sowizdrzalskim uśmiechem: „Czemu nie!” i zostałem obdarowany w sumie dosyć fajnym leksykonem na temat samochodów z napędem na cztery koła, o których to – samochodach, nie kołach – wiedziałem i nadal wiem mniej więcej tyle, ile każda ekipa rządząca o uczciwości. Po tej książce, okupionej nerwami translatorskiej dziewicy i marną stawką, wyrwaną wydawcy jak zachłannemu psu kość, zgłosiła się do mnie kolejna osoba, tym razem ze znacznie większego i ważniejszego wydawnictwa, i zaproponowała temat równie porywający jak automobile: żywienie niemowląt. Jak przystało na tłumacza, który zasadniczo wyzwań się nie boi (z wyjątkiem Cain’s Jawbone Mathersa – to jedyne zlecenie, zresztą całkiem niedawne, które musiałem odrzucić ze względu na stopień skomplikowania materiału wyjściowego), udźwignąłem tę różową, gaworzącą, śliniącą się pulchną cegiełkę, by miesiąc czy dwa później z ulgą zanurkować w problematykę tureckich zabójstw honorowych.

Nie minęło pięć wypełnionych szuflowaniem angielszczyzny do maturalnych głów miesięcy, gdy od tego samego wydawnictwa, które uraczyło mnie bobasami – a po nich jeszcze bajkami dla dzieci i leksykonem dziecięcych gier i zabaw; stety albo niestety nie przybliżyło mnie nawet o krok do rodzicielstwa – spłynęła propozycja przekładu biegowej Biblii, Koranu, Tipitaki i Tory w jednym, mianowicie Urodzonych biegaczy Chrisa McDougalla. I znów: ja i bieganie… to jak Rydzyk i skromność, co nie przeszkodziło mi ochoczo dać susa na pokład tej łajby. Doprowadziwszy tarahumarski statek szczęśliwie do dedlajnowych brzegów, dowiedziałem się z ust redaktorki zlecającej, że ktoś na „górze” uznał Urodzonych za towar potencjalnie niechodliwy i postanowił go nie wydawać, a nawet czem prędzej pozbyć się drogą odsprzedaży innemu podmiotowi. O tym, jak kiepskiego nosa miał lokator owej „góry”… – może po prostu brakowało mu rozeznania w temacie; tłumaczowi można by to wybaczyć, przecież nie musi się orientować w trendach itp., ale redaktor inicjujący? Hm… W każdym razie niech świadczy o tym fakt, że w trzecim wydawnictwie, do którego trafiłem wraz z Urodzonymi i dla którego przełożyłem kilkanaście książek o odżywianiu, zdrowiu i bieganiu (znowu: ja i bieganie…), dzieło McDougalla okazało się wielkim hitem, do dziś, dwanaście lat po premierze, sprzedającym się w naprawdę imponujących ilościach.

A dalej? Cóż… dalej jakoś samo poszło.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

Z reguły żuławnikuję (halo! RJP!) od bladego świtu, to znaczy od piątej, szóstej rano – w zależności od samopoczucia, chęci i słońca – robię do południa, później przerwa godzinę, dwie, potem znowu trochę stuku-stuku w klawiaturę, przerwa na rower, długi spacer, pracę w ogrodzie albo pielęgnowanie smukłej sylwetki z panią Moniką (dodam dla wyjaśnienia, że to ona pielęgnuje smukłą sylwetkę, ja do niej dążę – do sylwetki, nie do pani Moniki), a pod wieczór jeszcze ociupinka tłumaczewa, jeśli terminy gonią, a z reguły WIECZNIE gonią.

W nocy się śpi, nie robi.

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

W domu

przy biurku

w oswojonych warunkach.

Na kanapie

…za miękko.

Usypiająco.

Niektórzy lubią w terenie:

w parku, nad wodą, w lesie, na pustyni

w lodach Arktyki.

Nie umiem się nadziwić, namilczeć się temu.

Świergolące (się) ptaki

nastrajają nazbyt bukolicznie.

Wiatr przewiewa spacje na koniec

akapitu.

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Dajcież spokój! Kto by te tomiszcza wertował!

Klik-klik – dziś pytanie, przedwczoraj odpowiedź.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

Szczerze nienawidzę BN-ki. Znaczy, doceniam jej rolę jako Instytucji, w której ma być Wszystko, co Napisano po Polsku – choć oczywiście nie jest – ale sposób, w jaki udostępnia się zgromadzone zbiory i skazuje się czytelników na marznięcie w przepastnych, niełaskawych, socrealistycznych czytelniach sprawia, że chodzę tam wtedy i tylko wtedy, kiedy naprawdę, ale to NAPRAWDĘ muszę. Na szczęście muszę rzadko.

O wiele bardziej lubię ciepłą surowość i przytulną zakamarkowość BUW-u wraz z całym kwieciście-bujnym zewnętrznym anturażem. W BUW-ie czuję się jak w domu, w BN-ce – jak na zesłaniu u cioci Halinki, która z uśmiechem na maźniętych jaskrawą pomadką pomarszczonych ustach wmusza we mnie krupniczek, cynadereczki i babeczki z czekoladką. Fuj.

A Wiki? No tak, czasem trzeba zajrzeć.

Kiedy się zablokujesz, to…?

Nie ma takiej blokady, której pokonać by nie mogło oderwanie się od tekstu.

Nie ma takiej zagwozdki, której rozplątać by nie zdołał rzeźwy namysł pod prysznicem.

Nie ma takiego zatoru, którego w śryż strzaskać by nie umiał lodołamacz FTL-owej współmyśli.

Nie ma takiego zgryzu, którego wyortodoncić by nie potrafił wojaż nad Kanałem Żerańskim.

Redaktor to…?

Redaktorstwo jest dla tłumaczostwa jak butla z tlenem dla nurka.

Miałem i nadal mam to szczęście, że na swojej drodze nie spotkałem – i obym nigdy nie spotkał (odpukać!) – redaktorki ani redaktora, których brutalne poczynania na tekście przyprawiłyby mnie o zawał/nerwicę/wrzody (niepotrzebne skreślić). Z przerażeniem czytam opowieści koleżeństwa po fachu o redaktorach dokonujących rzezi na przekładach niczym pożal się boże myśliwi na bogu ducha winnych dzikach (i na „pomylonych” z tymiż kumplach). Nie miałem takich przygód. Owszem, czasem po fakcie trochę żałowałem, że nie wykazałem się stanowczością i że zamiast forsować swoje rozwiązania, zbyt łacno godziłem się na te podsuwane przez redakcję, ale muszę uczciwie przyznać, że dotyczy to pięciu, może sześciu tekstów; w pozostałych przypadkach moja współpraca z redakcją przebiegała bez -konfliktowo, -problemowo, -kolizyjnie. Nie wiem, nie biję się o każde słowo, o ile nie jest rzeczywiście naprawdę bardzo ważne z tego czy innego powodu. Może jestem zbyt ugodowy? Znamienne, że mój ulubiony komentarz do redakcji brzmi: „Nie upieram się”.

Miałem i nadal mam to szczęście, że na samym początku mojej drogi Ewa Rosa (wtedy nazywała się inaczej i była redaktorką; dziś tłumaczy i pięknie rysuje) usiadła ze mną i wyłożyła mi, co, gdzie i jak robić, żeby redakcja była zadowolona. Przez lata bezwstydnie wykorzystałem tę wiedzę, pogłębiłem ją i doszlifowałem.

Miałem i nadal mam to szczęście, że było mi dane pracować z wieloma redaktorkami i redaktorami, którzy nieustająco zachwycają mnie swoim profesjonalizmem, wyrozumiałością, otwartością i życzliwością. Mówienie o tym, że z zawodowego punktu widzenia redaktor jest najlepszym przyjacielem tłumacza, to tak oczywista oczywistość, że chyba nie przejdzie mi przez klawiaturę (o, przeszło!). Gdybym miał wskazać moich redaktorskich przyjaciół, wymieniłbym na pewno Elę Derelkowską (Elu, policzyłem – zrobiliśmy razem piętnaście książek!), Joannę Popiołek (robiliśmy Banville’a, bio Allena, Heretyczkę Hirsi Ali i jeszcze parę innych), Karolinę Gębską (wnikliwość! wnikliwość! wnikliwość!), Krystiana Gaika (Mój Ulubiony Redaktor, dyszka na wspólnym koncie and counting) i Michała Olecha (nikt, naprawdę nikt nie potrafi tak komplementować tłumacza, jak robi to Michał). Cholera, czuję się, jakbym odebrał jakąś nagrodę za całokształt i dziękował wujostwu w Ciechocinku, dlatego zakończę apelem: kochajcie redaktorstwo!

Od kogo uczysz się przekładu?

„Jest tylko jeden sposób nauki: poprzez działanie”, powiedział Paulo Coelho de Souza, brazylijski tytan intelektu, przenikliwości i odkrywczości. Pomny jego słów, od lat siedząc i płacząc na brzegu rzeki Przekładu, bez przestanku uczę się fachu od lepszych ode mnie – których jest BEZ LIKU – po prostu czytając ich tłumaczenia. Ale uczę się też od gorszych – zaciskam zęby, psioczę i brnę przez koślawe frazy, powtarzając sobie: tak NIE.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

Przed dwudziestoma laty (!) sponiewierałem się tak okrutnie, że spirytus już nie. A od yerba mate wole herbate.

Natomiast w zależności od charakteru i fajności książki/komiksu energię do pracy dają mi:

  1. rychły koniec katorgi,
  2. czytelnicza ciekawość „co będzie dalej”,
  3. świadomość, że robię coś, co pozwoli drugiemu człowiekowi oderwać się na kilka -naście, -dziesiąt godzin od deprymującej rzeczywistości,
  4. perspektywa gratyfikacji finansowej,
  5. bezgraniczna miłość do tekstu.

Nie ukrywam, że najczęściej zakreślam odpowiedź b).

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Drogi Mikołaju!

Przynieś mi, proszę, zwierzątko milusie a mizialne. Ale żeby nie robiło randomowego hałasu o randomowej godzinie w randomowych okolicznościach. I żeby nie rozpylało sierściowego DNA gdzie bądź, jak bądź i w ogóle bądź. I żeby było potulne, ale niech to nie będzie baranek. I żebym nie musiał zgadywać, o co mu chodzi, gdy się łasi, akurat kiedy moje synapsy rozkminiają piętrową składnię tego czy tamtego wywodu. I żeby było bezobsługowe, bezawaryjne, bezwypadkowe i od pierwszego właściciela (Niemiec nie musi płakać). I nie, Miki, nie wywiniesz się kartą podarunkową do taksydermisty. No i? Masz pomysł, co to będzie?

Twój Tłumacz

(byłem grzeczny w tym roku, więc może dorzucisz w bonusie mycie okien, hm?)

P.S. Aha, i nie może mieć więcej niż cztery odnóża i dwoje oczu.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Jeden na półeczkę.

Drugi do miejscowej biblioteki.

Trzeci dla znajomków.

Czwarty i kolejne (o ile przysługują) – przywiązuję do baloników i wypuszczam w świat.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

Tak się składa, że lubię obie Krynice i okolice. W tej Morskiej pobliskie Piaski: złote plaże pośród drzew, one to w letnie dni do relaksu stykają mi. W tej Górskiej pobliską Muszynę: potoczyste pogarbione beskidzie – i tam chciałbym zamieszkać na stałe.

Ale to od święta.

Na co dzień odtrutką na literkozę jest rower, poza tym nieangażujące intelektualnie prace wokół domu, z tym że akurat na nie muszę mieć nastrój. Zimą – wydreptywanie kroków w Garminie.

Nie mam żadnego hobby typu dzierganie sweterków, struganie pinokiów, warzenie magicznego napoju w kociołku. W zasadzie niczego nie kolekcjonuję. Zdecydowaną większość mojego czasu wypełniają Sprawy w ten czy inny sposób związane z Książkami.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Na prawie dwieście przetłumaczonych książek miałem zadziwiająco niewiele śmiesznych, absurdalnych, błazeńskich, tragikomicznych, przerażających, zniechęcających, krotochwilnych przygód z przekładanym tekstem, wydawcami albo ludźmi, z którymi przyszło mi pracować na różnych etapach powstawania książki.

Nie wiem, czy na łatkę zabawnej zasługuje historia o tym, jak pewna świeżo upieczona specjalistka od marketingu w jednej z oficyn chciała się wykazać na nowo objętym stanowisku i postanowiła wściubić nos w cudzy interes, znaczy: w tłumaczenie. Zadzwoniła do mnie – zadzwoniła! – i przez bite pół godziny z uporem godnym lepszej sprawy kładła mi do głowy, że czytelnicy nie zrozumieją słowa „konsjerż”. Oponowałem argumentami, że przecież akurat ta książka jest skierowana do osób majętniejszych i obrotniejszych od przeciętnego Kowalskiego czy Żuławnika i takie osoby z pewnością nieraz spotykają się z instytucją konsjerża, choćby w wielogwiazdkowych hotelach, i w żadnym razie nie będzie to dla nich obce, niejasne słowo. Ale nie. Bo nie. Nie skumają i już. Pani usiłowała zarazić mnie entuzjazmem do zastępnika, który wymyśliła, jak sądzę, w taki sposób, że wpisała w wyszukiwarce hasło: „konsjerż synonim” i wzięła pierwsze, co wyskoczyło. Zaproponowała otóż „odźwiernego” (!!), który raz, że rozmija się semantycznie z konsjerżem, a dwa, że pasował do tematyki tamtej publikacji jak imbusy do gwoździ. Książka była pseudoporadnikiem gościa specjalizującego się w spełnianiu najbardziej fantazyjnych życzeń klientów: a to przejażdżka bolidem F1, a to prywatny koncert tenora, a to kolacja na stacji orbitalnej itp. – rzeczywiście, „odźwierny” pasuje jak ta lala…

Ważne dla ciebie książki?

Balawelder, Romuald. Bug zaprasza na przygody. Warszawa, Księgarnia W. Michalak i S-ka, 1939.

Baranowski, Tadeusz. Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa. Warszawa, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1984.

Blain, Christophe. Kroniki dyplomatyczne. Przeł. Krzysztof Umiński. Warszawa, timof, 2015.

Bouvier, Nicolas. Oswajanie świata. Przeł. Krystyna Arustowicz. Kraków, Noir Sur Blanc, 1999.

Brylewski, Robert. Kryzys w Babilonie. Rozmawia Rafał Księżyk. Kraków, Wydawnictwo Literackie, 2012.

Brzostek, Błażej. Wstecz: historia Warszawy do początku. Warszawa, Muzeum Warszawy, 2021.

Burns, Charles. Black Hole. New York, Pantheon, 2000.

Carlin, George. Three Times Carlin: An Orgy of George. New York, Hyperion, 2006.

Carroll, Lewis. Perypetie Alicji na Czarytorium. Przeł. Grzegorz Wasowski. Warszawa, Wasowscy, 2015.

Céline, Louis Ferdinand. Podróż do kresu nocy. Przeł. Oskar Hedemann. Izabelin, Świat Literacki, 2005.

cummings, e.e. 150 wierszy. Przeł. Stanisław Barańczak. Kraków, Wydawnictwo Literackie, 1983.

Delano, Jamie. Hellblazer: Original Sins. New York, Vertigo, 2011.

Dick, Philip K. Człowiek z Wysokiego Zamku. Przeł. Lech Jęczmyk. Warszawa, Editions Spotkania, 1991.

–––––‘’–––––. Trzy stygmaty Palmera Eldritcha. Przeł. Zbigniew Królikowski. Poznań, Amber, 1990.

–––––‘’–––––. Ubik. Przeł. Michał Ronikier. Poznań, Amber, 1990.

Drenda, Olga. Duchologia polska: rzeczy i ludzie w latach transformacji. Kraków, Karakter, 2016.

Effel, Jean. Stworzenie świata. Warszawa, Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne RSW Prasa, 1955.

Eisner, Will. The Contract with God Trilogy. New York, W.W. Norton, 2006.

Friedman, David M. Pan niepokorny: kulturowa historia penisa. Przeł. Joanna Kolczyńska. Warszawa, Muza, 2003.

Higgs, John. Osaczyłem Amerykę: Timothy Leary. Przeł. Andrzej Appel. Łódź, Officyna, 2015.

–––––‘’–––––. The KLF: Chaos, Magic and the Band who Burned a Million Pounds. London, Orion, 2013.

Hochschild, Adam. Duch króla Leopolda: opowieść o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce. Przeł. Piotr Tarczyński. Warszawa, Świat Książki, 2012.

Janerka, Lech. Texty. Wrocław, Via Nova, 2002.

Joseph, Anthony. Afrykańskie korzenie UFO. Przeł. Teresa Tyszowiecka blasK!. Kraków, korporacja ha!art, 2020.

Joshi, S.T. H.P. Lovecraft: biografia. Przeł. Mateusz Kopacz. Poznań, Zysk, 2010.

Kinski, Klaus. Ja chcę miłości!. Przeł. Marzena Wasilewska. Warszawa, Da Capo, 1992.

Koterski, Marek. Dzień świra i inne teksty filmowe. Izabelin, Świat Literacki, 2002.

Kundera, Milan. Życie jest gdzie indziej. Przeł. Jacek Ilg. Warszawa, WAB, 2013.

La Fontaine, Jean de. Bajki. Przeł. różni. Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1971.

Lec, Stanisław Jerzy. Myśli nieuczesane. Kraków, Noir Sur Blanc, 2007.

Masłowska, Dorota. Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Warszawa, Lampa i Iskra Boża, 2002.

Mawil. Bend. Przeł. Marcin Chuta. Warszawa, Kultura Gniewu, 2006.

Mazur, Jan. Koniec świata w Makowicach. Warszawa, Kultura Gniewu, 2019.

Mazzucchelli, David. Asterios Polyp. New York, Pantheon, 2009.

Monty Python. Autobiografia według Monty Pythona. Przeł. Filip Łobodziński. Poznań, Wydawnictwo Poznańskie, 2015.

Moore, Alan. A Small Killing. Rantoul, Avatar Press, 2003.

–––––‘’–––––. From Hell. London, Knockabout, 2008.

–––––‘’–––––. Lost Girls. Atlanta, Top Shelf, 2006.

–––––‘’–––––. Voice of the Fire. London, Victor Gollancz, 1996.

–––––‘’–––––. Watchmen. Burbank, DC, 1987.

Morrison, Grant. The Invisibles. New York, Vertigo, 1994-2000.

Nye, Robert. Faust. Przeł. Piotr Siemion. Gdańsk, Marabut, 1992.

Piątek, Grzegorz. Najlepsze miasto świata: Warszawa w odbudowie 1944-1949. Warszawa, WAB, 2020.

Prus, Bolesław. Lalka. Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1969.

Queneau, Raymond. Ćwiczenia stylistyczne. Przeł. Jan Gondowicz. Izabelin, Świat Literacki, 2005.

–––––‘’–––––. Zazi w metrze. Przeł. Maryna Ochab. Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2005.

Sandburg, Carl. Wybór wierszy. Przeł. różni. Warszawa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1971.

Satrapi, Marjane. Persepolis. Przeł. Wojciech Nowicki. Warszawa, Egmont, 2015.

Sheckley, Robert. Opcje. Przeł. Marek Pąkciński. Warszawa, Amber, 1995.

Spiegelman, Art. Maus. New York, Pantheon, 1996.

Szczygieł, Mariusz. Gottland. Wołowiec, Czarne, 2006.

Świetlicki, Marcin. Wybór. Lusowo, Wolno, 2021.

Tymański, Tymon. Sclavus. Gdańsk, Części Proste, 2021.

Vonnegut, Kurt. Galapagos. Przeł. Dariusz Józefowicz. Warszawa, Czytelnik, 1992.

–––––‘’–––––. Losy gorsze od śmierci. Przeł. Jan Rybicki. Warszawa, Amber, 1994.

–––––‘’–––––. Rzeźnia numer pięć. Przeł. Lech Jęczmyk. Warszawa, Da Capo, 1994.

Wicha, Marcin. Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Kraków, Karakter, 2018.

Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

Jeden z każdej kategorii, prawda?

Więc tak:

W kategorii Jezu, Jak się Cieszę, że Mogłem to Tłumaczyć – Witajcie w Nietypowie Tor Freeman (red. Karolina Gębska, Kultura Gniewu, 2022). Bezpretensjonalny, rozbrajająco zabawny komiks dla młodszych i starszych. Uwielbiam.

W kategorii Ujmujący Skurwiel – trzy tomy Hellblazera Jamiego Delano (Egmont, 2021-2022), czyli John Constantine w najbardziej klasycznej, najbardziej trve kvlt odsłonie.

W kategorii Zakręcony Morski Kryminał z Twistem w Ostatnim Rozdziale – przefajny Demon i mroczna toń Stuarta Turtona (red. Marta Gral, Albatros, 2021). Chyba żaden inny tekst nie sprawił mi tyle frajdy.

W kategorii W Życiu bym Nie Pomyślał, że Komiks o Historii Singapuru Może Tak Wciągnąć – Życie i czasy Charliego Chan Hock Chye Sonny’ego Liewa (red. Dominik Szcześniak, Mandioca, 2021).

W kategorii Cthulu Już Nie Śpi – mistrzowski zestaw NeonomiconProvidence Alana Moore’a (red. Zofia Sawicka, Egmont, 2019-2020).

W kategorii Annie Hall – wnikliwa, napisana z pazurem biografia Woody’ego Allena, pióra Davida Evaniera (red. Joanna Popiołek, Świat Książki, 2016).

W kategorii Wyższa Półka – urzekające, przemawiające na wielu poziomach Banville’owe Prawo do światła (red. Joanna Popiołek, Świat Książki, 2015).

W kategorii Rzucić Wszystko i Wyjebać w Bieszczady – zabawna miniaturka Trzy sposoby na wywrócenie łódki Chrisa Stewarta (red. Monika Paulińska, Świat Książki, 2011) o pociesznym rejsie przez Atlantyk.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Stawiam na różnorodność, toteż w ostatnim i najbliższym czasie przez mój tapet przewinęły/przewijają/przewiną się teksty z najrozmaitszych bajek i półek:

OD Wink Roba Harrella, tragikomedii dla młodszych czytelników,

PRZEZ pierwszy w mojej karierze książkowy elgiebet, Icebreaker A.L. Graziadei, o depresji i burzliwym związku dwóch hokeistów,

Pestkę Lee Lai, która ukazuje się po pandemicznej hibernacji,

kolejne trzy tomy Hellblazera, tym razem pióra Mike’a Careya,

kilka rozdziałów Przyjaciół, kochanków i tej Wielkiej Strasznej Rzeczy, autobio Matthew Perry’ego, którą miałem przyjemność tłumaczyć w doborowym towarzystwie,

Abundance Jakoba Guanzona, powieść o obliczach ubóstwa w Stanach,

The Hunting Accident Davida L. Carlsona, komiks, w którym się zakochałem; mam nadzieję, że ukaże się jeszcze w tym roku,

nową książkę Felicii Yap, Future Perfect, dystopijną historię o zbrodni w świecie mody,

AŻ PO kolejną odsłonę Białego Rycerza, świetnego batmanowego miniwersum Seana Murphy’ego,

ORAZ oczywiście parę innych tytułów, o których na razie nie mogę mówić. 🙂