Baza wiedzy

Jerzy Wołk-Łaniewski

Jerzy Wołk-Łaniewski (zobacz profil). Tłumaczy od 2008 roku, najchętniej historyczno-polityczno-wojenne non-fiction (lata IIWŚ i późniejsze), największą satysfakcję sprawia mu wartka, niegłupia proza. Przekłada z angielskiego, hiszpańskiego, zdarza mu się też z francuskiego, pisze recenzje wewnętrzne (także z włoskiego), redaguje

Na początek o początkach.

Drugi albo trzeci rok studiów na warszawskiej iberystyce. Pewnego razu w kiosku na dworcu w Hiszpanii kupiłem ciekawą książkę, w przystępny sposób opowiadającą o tamtejszej wojnie domowej. Uznałem, że fajnie byłoby, gdyby wyszła po polsku. Wraz z Jankiem Wąsińskim zrobiliśmy kilka krótkich rozdziałów na próbę i zaczęliśmy dzwonić i pukać do wydawnictw. Sam wcześniej współpracowałem przez jakiś czas ze studiem tłumaczeń audiowizualnych, natomiast w branży książkowej nie znaliśmy praktycznie nikogo. W iluś miejscach odbiliśmy się od sekretariatu, w iluś kolejnych usłyszeliśmy, że „polskiego czytelnika to nie zainteresuje”, aż w końcu padło „ale może chcieliby panowie coś z angielskiego?”. Książkę o wojnie w Hiszpanii przetłumaczyliśmy kilka lat i kilka przekładów później. Co się zaś tyczy samego zainteresowania przekładem literackim, intelektualną fascynację tym procesem wyniosłem z zajęć z nieżyjącym już doktorem Januszem Wojcieszakiem, u którego na często niełatwych przemyśleniach latynoamerykańskich twórców kalibrowaliśmy nasze kompetencje i wyczucie językowe. Jeszcze przed studiami dopuszczałem do głosu myśl, że chciałbym żyć z pisania. Przekład literacki ma tu choćby tę korzyść, że gdy rzetelnie przetłumaczysz wartościową książkę, charakterystyczne w każdym zawodzie twórczym wahania samooceny nie podważą przeświadczenia o tym, że się wykonało kawał dobrej roboty.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

Choć wielokrotnie próbowałem przekonać się do pracy w godzinach biurowych, próby te zawsze kończyły się zarwaniem nocy i powrotem do dotychczasowego rytmu, a jedynym namacalnym rezultatem był spadek produktywności w okresie przejściowym, niewyspanie i tymczasowa nieprzysiadalność. Pracuję nocami. Za dnia po prostu dzieje się zbyt wiele! Lubię korzystać wtedy ze światła, korzystać z miasta, spotykać się z ludźmi i cieszyć tymi wszystkimi przyjemnościami, o których ludzie na etacie mogą najwyżej pomarzyć. Bycie freeelancerem ma swoje złe strony, toteż związane z taką pracą korzyści staram się maksymalnie wyzyskiwać. Rano pomagam żonie i córce wyruszyć do pracy i przedszkola, następnie śpię do południa, zajmuję się domem, sprawami bieżącymi itp., a pracę na poważnie zaczynam koło godziny dziewiętnastej. Staram się nie siedzieć dłużej, jak do trzeciej-czwartej, choć latem, rzecz jasna, trele ptaków wyganiają mnie do łóżka wcześniej niż grudniowe wrony.

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

Biurko lub stół ogólnodomowy, w sezonie balkon. Pracuję na dość dużym laptopie, korzystam z myszki, słuchawek i tego typu akcesoriów, przez co gdy na wezwanie kręgosłupa niekiedy przerzucam się na kanapę, kabli zabieram tyle, że kanapa przypomina łóżko OIOM-u. Próbowałem pracowania w bibliotece, przyznaję, że panujące tam warunki dyscyplinują i pomagają okiełznać prokrastynację. Ale że tłumaczę dość głośno, testując frazę na głos, mieląc problematyczny fragment jak mantrę, mamrocząc coś pod nosem czy stękając nad lukami leksykalnymi polszczyzny, przez wzgląd na innych użytkowników nawiedzam czytelnie głównie wtedy, gdy muszę pogrzebać w źródłach. Zdarza mi się natomiast tłumaczyć w kawiarniach, gdzie jednolity gwar tła odbieram wręcz kojąco.

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Kiedy zaczynałem, przede wszystkim papier – rozpadający się już „Stanisławski” i jednojęzyczne słowniki hiszpańskie. Dziś przede wszystkim wordreference.com, a często… wyszukiwarka (nie Tłumacz!) Google, pozwalająca przyjrzeć się danemu słowu w jego naturalnym habitacie.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

W bibliotekach poluję na cytaty z pozycji zawczasu już przetłumaczonych. Kiedy natrafiam na problem merytoryczny, zaczynam od Wikipedii i (o ile istnieją) stron specjalistycznych, tworzonych przez miłośników danego zagadnienia. Wikipedia Wikipedii nierówna (pod względem poziomu tekstów wersję polską oceniam zdecydowanie wyżej niż np. hiszpańską), zawsze staram się rzecz dodatkowo zweryfikować, chociażby kontrolnie czytając wersje w innych językach. Główne niebezpieczeństwo? Wciągający Wiki-wir, z którego dwie godziny później mogę się wynurzyć kilkadziesiąt skojarzeń później.

Zbiorową erudycję tłumaczy skupionych wokół Forum Tłumaczy Literatury na Facebooku cenię sobie tak bardzo, że ratuję się nią, gdy indywidualne metody zawiodą. To kwestia szacunku – gdy od znalezienia odpowiedzi dzielą mnie dwa kliknięcia, nie wzywam od razu Kapitana Planety!

Kiedy się zablokujesz, to…?

Jeśli to problem merytoryczny, niejasność oryginału lub po prostu moja niewiedza – rozpuszczam wici, drążę, piszę do autora. Jeśli wiem, co chciałbym wyrazić, ale nie znajduję słów – zamykam plik (ewentualnie hasłowo notując sobie, w czym rzecz), zaglądam do innego zlecenia, idę gdzieś porządnie zmęczyć się fizycznie albo sięgam po absolutnie niezwiązaną z danym tematem książkę po polsku. Oliwię tryby, dostrajam ucho, niekiedy specjalnie z powrotem do pracy wstrzymuję się aż do chwili, gdy poczuję, że wraz z otwarciem pliku będę już wiedzieć, co napisać.

Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?

Ćwiczyłem oba warianty, chyba najbardziej odpowiada mi wypuszczanie się z lekturą o rozdział do przodu, by kojarzyć akapity „na świeżo”. Kiedy czytałem całe książki, zwłaszcza te o wartkiej fabule, cofanie się po wszystkim do początku odbierało mi sporo radości. Przecież byliśmy już z bohaterem tak daleko od punktu wyjścia, a teraz znowu to samo?!

Zdecydowanie za to zalecam wyrywkową lekturę przed przyjęciem zlecenia – nikomu nie życzę znalezienia się w sytuacji, gdy „murowany bestseller” i „napisana z rozmachem, fascynująca powieść” okazuje się produktem gubiącego podmiot w zdaniu grafomana, a tymczasem słowo się rzekło, deadline u płota, a całość ma, powiedzmy, 30 arkuszy.

Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?

Na pewno poczucie, że miało się sporo szczęścia – gdy znajduję pełnowartościowy odpowiednik dla żartu z oryginału, choć przecież mam świadomość, że równie dobrze mogło się to skończyć znienawidzonym przypisem „nieprzetłumaczalna gra słów”. Także wtedy, gdy namiary na cytat w oryginale są niedokładne, fragment w istniejącym przekładzie na polski staram się odszukać matematycznie, wychodzi, że to powiedzonko ze strony 381 w polskim wydaniu powinno być na stronie 402, otwieram… i jest. Czyli – w obu przypadkach – odpowiednik włożenia brakującego puzzla w idealnie podeń skrojoną lukę w układance.

A najmniej fajny?

Gdy wiem, że coś w przekładzie nie brzmi i dobrze brzmieć nie ma prawa, ale jest najlepszym z niedobrych rozwiązań. I choć mam świadomość, że sam nigdy w życiu bym tak nie powiedział ani nie napisał, to oryginał plus, dajmy na to, branżowy konsensus co do przyjętej kalki językowej („nic nie poradzisz, psychologowie/stomatolodzy/zduni tak już na to u nas mówią”) zmuszają, by tak to właśnie sformułować. To w samym tłumaczeniu, a w pracy tłumacza? Kiedy fajna, wartościowa książka, w którą włożyłeś sporo wysiłku, spada z planu wydawniczego, bo „zmieniliśmy koncepcję”, „taka decyzja działu marketingu” albo wręcz… „jednak nam tych praw nie sprzedali”.

Redaktor to…?

Niedoceniany sprzymierzeniec. Jeśli tłumacz niekiedy może utyskiwać, że w przypadku bezbłędnie przełożonej, świetnej w lekturze książki pochwałami obsypuje się autora, zaś wszelkie wpadki obciążają konto tłumacza, to co ma powiedzieć redaktor? Wyjąwszy opracowania krytyczne czy autorskie antologie, kto kiedyś słyszał, by „zwykły czytelnik” chwalił redakcję? Redaktor idealny nie musi znać języka oryginału, natomiast poza wyczulonym na fałsz uchem i czujnym okiem, zdolnym wyłapać nie tylko niezgrabności językowe, ale i nieoczekiwaną zmianę imienia babki bohaterki, o której poprzednio wzmiankowano 300 stron temu, powinien czuć się na tyle pewien w swoich kompetencjach, by choćby w przypadku równoważnych propozycji rozwiązania określonego problemu językowego nie wdawać się z tłumaczem (traktującym często „swój” tekst osobiście) w przepychanki o to, czyje będzie na wierzchu. Dobrze też, gdy nie jest niewolnikiem słownika jako skończonego zbioru dopuszczalnych rozwiązań – w przypadku, gdy oryginał w ramach stylizacji obfituje w świadome odstępstwa od poprawnościowej normy, redaktor kwitujący stylizowane polskie ekwiwalenty komentarzem „to niepoprawne” wykazuje się niezrozumieniem sytuacji.

Od kogo uczysz się przekładu?

Na bieżąco? Od koleżanek i kolegów z Forum Tłumaczy Literatury, gdzie z dyskusji pod czyimś postem na temat, który w pierwszej chwili mógłbym zignorować (nie mój język, nie moja tematyka), zawsze mogę się dowiedzieć czegoś, o czym nawet nie wiedziałem, że nie wiem. Od doświadczonych redaktorek i redaktorów, którzy wykorzeniają złe nawyki językowe. Od współtłumacza, gdy z jakąś książką przychodzi zmierzyć się w dwójkę (a bywało, że i w szerszym gronie), obserwując stosowane rozwiązania, prosząc o krytyczne spojrzenie na własne propozycje. Kiedyś od wspominanego już doktora Wojcieszaka. W pewnym sensie także od heroicznie starającej się okiełznać polszczyznę żony-cudzoziemki i docelowo dwujęzycznej córki, które dzień w dzień stawiają przede mną wyzwania translatorskie, przy których ani Forum, ani PWN mi nie pomogą.

Co powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?

Młodszym – by w ramach eksperymentu popracowali bez dostępu do internetu i uzmysłowili sobie, jakim nieoczywistym dobrodziejstwem jest niemal natychmiastowy dostęp do informacji i ludzi mądrzejszych od nas samych. Starszym podziękowałbym za mnóstwo wspaniałych doznań czysto czytelniczych, dopytałbym o realia pracy w czasach przedcyfrowych i przyznał, że niekiedy zazdroszczę obowiązujących niegdyś standardów w branży wydawniczej, bo przy wszystkich ograniczeniach technicznych, materiałowych, a niekiedy i światopoglądowych nadrzędny cel stanowiło wypuszczenie przekładu jakościowo możliwie jak najlepszego, nie zaś jak najszybsze wyplucie produktu łatwego do opakowania przez dział marketingu.

A co powiedziałabyś ministrowi kultury?

Najpewniej coś wysoce obraźliwego, ale to akurat ze względu na słowa i czyny niezwiązane z naszym tłumaczeniowym poletkiem. Pozytywnie natomiast zaskoczyli mnie ministerialni urzędnicy – tak w ministerstwie kultury, jak i w resorcie finansów. Kiedy parę miesięcy temu w ramach Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury kontaktowaliśmy się z nimi w konkretnej sprawie, mającej namacalny wpływ na warunki bytowe tłumaczy, miast absurdalnie biurokratycznych barier napotkaliśmy na zrozumienie naszych argumentów. Lubię sądzić, że przyczyniła się do tego również ćwiczona przez nas w codziennej pracy umiejętność zrozumiałego formułowania myśli.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

 Przewiew, świeże powietrze, niebrudzące palców przegryzki, mnóstwo czarnej herbaty. parzonej torebkami „na zakładkę” – to z materiałów pędnych, gdy wszystko idzie, jak powinno. Kiedy nachalna rzeczywistość dzień cały nie daje usiąść do roboty, po wyeliminowaniu czynników rozpraszających otwarcie Worda poprzedzam nalaniem sobie Metaxy.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Kotki dwa, Vladimir i Matylda, szarobure obydwa.  Istotą mojej pracy zainteresowane w stopniu znikomym, liczy się to, że jestem w domu, co jakiś czas zagadam (odpowiedzą), wstanę z krzesła i walnę się na łóżko pośród rozciągniętych kocich brzuchów, otworzę kurierowi z karmą (i zapłacę), ba, niekiedy nawet dostanę egzemplarze autorskie w takim fajnym kartonie!

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Wymieniam z innymi tłumaczami, rozdaję po rodzinie i znajomych, jedną sztukę staram się zachować dla siebie. Jakiś czas temu sporo wyniosłem do biblioteki – gdzie pani wpierw uprzejmie, acz zdecydowanie chciała odmówić, bo „to dyrektor podejmuje decyzje o zakupach”, w końcu jednak uwierzyła, że naprawdę chcę je przekazać gratisowo.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

Jak już wspominałem, staram się pracować w godzinach „najnudniejszych”, te najbardziej atrakcyjne poświęcając innym zajęciom. Niekiedy z zewnątrz trudno byłoby dostrzec różnicę – tak w pracy, jak i w wypoczynku hasła „książka” i „laptop” stale powracają. Tym większą satysfakcję sprawia mi, gdy rzeczywiście oderwę się od słów i znaków, by na przykład ugotować od zera coś fajnego, porzucać do kosza na boisku czy spojrzeć na któryś zakątek miasta z innej strony. Jeśli może mi w tym towarzyszyć żona albo córka – tym wspanialej. Uwielbiam też, gdy spontanicznie (bywa, że po przelewie z wydawnictwa) podejmujemy decyzję, by gdzieś wyskoczyć i nagle okazuje się, że za dwa tygodnie będę nie tylko trzy arkusze tekstu dalej, ale i kilkaset czy kilka tysięcy kilometrów od domu. Owszem, najprawdopodobniej też z laptopem.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Lekcja pokory ze strony znającego się na rzeczy kota. Pierwszej tłumaczonej książki nie odsyłałem do wydawnictwa e-mailem, lecz miałem dostarczyć w postaci wydruku oraz pliku na płycie CD. Kiedy uznałem, że tekst jest już absolutnie gotowy, przejrzany, wycyzelowany i nic już więcej nie da się z nim zrobić, wydrukowałem przekład (około 200 stron) na domowej drukarce i zająłem się wypalaniem płyty. Tymczasem domowy kot, który znaczną część dnia przez długie lata poświęcał wylegiwaniu się na pracach studentów mojego ojca, zlitował się nad debiutantem i bezceremonialnie wydrukowany stosik mi rozpirzył. I bardzo dobrze! Jako że przed wydrukiem nie przyszło mi na myśl, by włączyć numerowanie stron, teraz kartka po kartce czytałem rzecz raz jeszcze, wedle ciągów logicznych porządkując kolejność wydruku. Tekst na papierze czyta się inaczej, inne rzeczy się zauważa. Było co poprawiać.

Ważne dla ciebie książki?

Una historia de guerra civil que no va a gustar a nadie”, w której polskie wydanie zdążyłem zwątpić, a od której wszystko się zaczęło. „Gorączka latynoamerykańska” Artura Domosławskiego, która chyba bardziej niż jakikolwiek utwór prozatorski pobudziła moje zafascynowanie regionem i popchnęła w kierunku studiów iberystycznych. Właściwie cały Camus, wszystkie trzy powieści Argentyńczyka Ernesto Sabato (w czas odkryłem, że skoro zamiast pisać magisterkę o czymś innym, ponownie czytam Sabato, to najwyraźniej o nim właśnie pisać powinienem), „Królestwo z tego świata” i „Wojna czasu” Alejo Carpentiera. „Don Quijote”.

Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

Jako że tłumaczony przeze mnie pamiętnik Fridy Kahlo ze wstępem Carlosa Fuentesa do dziś, niestety, choć zredagowany, nie doczekał się wydania (niewyobrażalne trudności w kontakcie z meksykańskim dysponentem praw), niech to będzie „Trocki. Upadek rewolucjonisty” Bertranda M. Patenaude’a. Autor całe życie Trockiego przedstawia poprzez retrospekcje zahaczone w opowieści o jego pobycie w Meksyku – traf chciał, że całą książkę przyszło mi przełożyć właśnie w Meksyku, gdzie mieszkałem w tej samej dzielnicy, kwadrans spacerem od domu Fridy Kahlo i niecałe pół godziny od ostatniego domu i grobu Trockiego i jego żony (w rezultacie polskie wydanie bogatsze jest o fotografie autorstwa mojej ówczesnej narzeczonej, a dziś żony). Nieoczekiwany dowód uznania przyszedł kilka miesięcy później, gdy pośród śniegów warszawskiego stycznia odebrałem wyróżnienie „Magazynu literackiego KSIĄŻKI”, który uznał „Trockiego” za książkę miesiąca. Chyba żadnej książki tak intensywnie nie „czułem” i za pracą nad żadną tak nie tęsknię.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Na początku roku ukaże się książka „Powstań i zabij pierwszy” Ronena Bergmana, którą tłumaczyłem wraz z Piotrem Grzegorzewskim, a o której może być głośno. To wiele arkuszy solidnej dziennikarskiej roboty, autor niepokojąco szczegółowo dokumentuje dzieje skrytobójczych operacji izraelskich służb specjalnych i jak to się dzieje, że np. naukowcom z irańskiego programu nuklearnego przytrafiają się diablo nieszczęśliwe wypadki.

Obecnie zacząłem pracę nad wstrząsającym reportażem z Hondurasu, który leży na podstawowym szlaku przerzutu narkotyków do Stanów Zjednoczonych, przez co od kilku lat jego miasta królują na listach najniebezpieczniejszych miejsc na świecie. Przy całej potworności tematu cieszę się, że ktoś postanowił zainteresować nim polskich czytelników.