Baza wiedzy

Karolina Drozdowska

Karolina Drozdowska (zob. profil) tłumaczy z języka norweskiego. Zaczynała od popularnych sag, wkrótce przerzuciła się na literaturę „wysoką” i stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych tłumaczek. W uznaniu za jej dorobek Stowarzyszenie NORLA w 2022 roku uhonorowało ją swoją nagrodą dla tłumaczy.

Na początek o początkach.

Już jako dziecko wymarzyłam sobie pracę, która będzie polegała na tym, że ja czytam książki, a ktoś mi za to płaci. Z czasem moje marzenie zaczęło nabierać bardziej konkretnych kształtów i już na etapie liceum byłam pewna, że chcę tłumaczyć literaturę. Ostatecznie jednak o moim losie zadecydował łut szczęścia i splot szczęśliwych okoliczności – gdy byłam na studiach, w okolicach roku 2007, polski rynek zaczęły zalewać tzw. sagi skandynawskie, czyli wielotomowe norweskie romanse historyczne. Ogromny na nie popyt wymuszał ogromną podaż, zapotrzebowanie na osoby tłumaczące z norweskiego stało się tak wielkie, że wydawcy dzwonili do sekretariatów instytutów skandynawistyki w całym kraju, pytając, czy nie ma jakichś chętnych do pracy osób studenckich. Zgłosiłam się – po trzecim roku studiów – i zostałam odrzucona, ale potem wyjechałam na rok do Norwegii, wróciłam, zgłosiłam się ponownie i tym razem się udało. W latach 2008–2015 przetłumaczyłam około 60 tomów „sag”, co uważam za formacyjne, bardzo cenne doświadczenie – jako tłumaczka i jako literaturoznawczyni. Jednocześnie mniej więcej od 2010 roku starałam się przeskoczyć do tłumaczenia literatury z „wyższej półki”, co okazało się w moim przypadku niełatwe. Ostatecznie pomocną dłoń podała mi bardziej doświadczona tłumaczka literatury norweskiej, Ewa M. Bilińska, która poleciła mnie kilku wydawnictwom – i potem już poszło z górki. W czerwcu tego roku wyszedł mój setny przekład, od siedmiu lat nie tłumaczę już „sag”, chociaż wspominam ten okres z dużym sentymentem.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

Jestem klasycznym skowronkiem – wstaję o 6 rano i jestem gotowa do pracy, natomiast po godzinie 20 nadaję się tylko do oglądania filmików o gotowaniu na youtubie. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo „nietłumacki” i mało romantyczny styl pracy, ale cieszę się, że nie jestem pod tym względem w STL-u osamotniona (w tym miejscu pozdrowienia dla kol. Jacka Żuławnika, który wstaje jeszcze wcześniej ode mnie).

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

Mogę tłumaczyć gdziekolwiek – w domu, w kawiarni, w pociągu, samolocie, na promie. Dodatkowo jestem z reguły w ruchu, więc tłumaczę wszędzie tam, gdzie jest dość czasu i miejsca, by się rozłożyć z laptopem. Bardzo lubię kawiarnie, bo czuję się w nich jak beztroska frilanserka z nonszalanckim podejściem do życia, którą zupełnie nie jestem, a trochę chciałabym być. Gdy zaś jestem w domu – serce ciągnie mnie na kanapę lub łóżko, ale rozum sugeruje raczej biurko z ergonomicznym krzesłem.

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Zdecydowanie elektroniczny. Stopniowo w ogóle odchodzę od książek papierowych, głównie dlatego, że przestały mi się już gdziekolwiek mieścić. Poza tym norweskie słowniki online są doskonałe, wygodne i bardzo intuicyjne. Język, z którego tłumaczę, ma dwie różne normy pisane, z których każda rządzi się odrobinę innymi prawami, więc podwójnych słowników w papierze zupełnie nie miałabym już gdzie trzymać.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

Głównie z internetu, bezcennym źródłem wiedzy jest oczywiście Forum Tłumaczy Literatury, na które przychodzę po pomoc, gdy już wcale nie potrafię nigdzie znaleźć odpowiedzi na moje pytania. Kreatywność i wiedza osób członkowskich z FTL-u nie przestaje mnie zadziwiać i zachwycać. Poza tym – często proszę o pomoc norweskich znajomych, a gdy już jestem zupełnie bezradna, zwracam się do osoby autorskiej, co w przypadku mojej pary językowej jest bardzo powszechnym rozwiązaniem.

Kiedy się zablokujesz, to…?

Kombinuję, aż coś wykombinuję. Nie mogę wstać od komputera, dopóki nie będę miała jakiegoś rozwiązania problemu, nawet najbardziej niedoskonałego i tymczasowego. Pracowałam przez pięć lat jako koordynatorka produkcji w wydawnictwie i rozwinęło to we mnie bardzo neurotyczne podejście do pracy z tekstem, nie znoszę zostawiać kolorowych „pustych” miejsc albo komentarzy. Staram się więc opracować robocze rozwiązanie, a potem, na etapie autoredakcji (w moim przypadku co najmniej dwukrotnej) zmieniam je na coś lepszego – zazwyczaj problem ma czas, żeby „popracować” w mojej podświadomości i przychodzi mi to raczej bez trudu. Natomiast zablokowanie spod znaku „w ogóle nie mogę tłumaczyć” rozwiązuję w ten sposób, że robię sobie dzień lub dwa przerwy. Ten czas i tak się później nadrabia bardziej efektywną pracą po „odświeżeniu” umysłu.

Redaktor to…?

Jednostka sojusznicza. Ktoś, z kim gram do jednej bramki, by tekst był jak najlepszy, a także ktoś, od kogo wiele się uczę. Moja druga praca (naukowo-dydaktyczna) pokazała mi, że na pewnym etapie niczego już się nie nauczymy z kursów, szkole ani wykładów, a jedyny wzrost jako ludziom i fachowcom zapewnia nam krytyka tych, którzy znają się na zagadnieniu mniej więcej w tym samym stopniu, co my (znana z akademii zasada peer review). Uważam, że umiejętność przyjmowania krytyki i wyciągania z niej wniosków jest kluczowa dla osób zajmujących się tłumaczeniem literatury. Jeśli komuś brak pokory, nigdy nie stanie się wybitny. Z redakcją oczywiście można i czasem nawet należy dyskutować, ale nie ma chyba sensu sięgać po argumenty z cyklu „jestem tłumaczką z wieloletnim doświadczeniem / wieloma nagrodami / rozpoznawalnym nazwiskiem, więc wiem lepiej”. Uważam, że po pierwsze, rozwijamy się całe życie, bo kiedy popadniemy w samozachwyt i zakrzykniemy, by chwila trwała wiecznie, to może się to źle skończyć, co jest faktem udokumentowanym w literaturze. Po drugie, osoba, która musi o sobie mówić, że jest królem/królową, z całą pewnością nie jest królem/królową. Wracając do meritum: swoje redaktorki, redaktorów, korektorki i korektorów uwielbiam, bardzo lubię się z nimi spierać i dyskutować – wierzę bowiem, że drogą do rozwoju zarówno ducha, jak i materii jest dialektyka, tej zaś bez krytyki zwyczajnie nie ma.

Od kogo uczysz się przekładu?

Od wszystkich, którzy zechcą mnie uczyć. Bardzo lubię czytać przekłady innych osób tłumaczących w „mojej” parze językowej, zarówno bardziej doświadczonych (Iwona Zimnicka) jak i moich rówieśniczek (Katarzyna Tunkiel). Uwielbiam też podglądać rozwiązania osób pracujących z innymi językami. Fanatycznie śledzę przekłady Tomasza S. Gałązki (tu mogę pozwalać sobie na zachwyty zupełnie niepodszyte zazdrością, bo wiem, że tego poziomu wybitności po prostu nigdy nie osiągnę i dawno się już z tym pogodziłam), kocham fińskie literackie dziwności w tłumaczeniu Sebastiana Musielaka, bardzo lubię też podpatrywać co z językiem osób nieheteronormatywnych (i językiem te osoby określającym) robi Aga Zano. Bardzo dużo uczę się też od osób studenckich, z którymi pracuję – ich język jest żywy, świeży, autentyczny, już trochę inny niż ten, którym posługuję się sama, dlatego też pozwalam go sobie czasami od nich pożyczać.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

Poczucie, że dążymy ku zgubie i trzeba się spieszyć, by coś po sobie zostawić, bo tylko tak możemy liczyć na choćby skrawek nieśmiertelności. A bardziej przyziemnie – kawa z mlekiem roślinnym, koniecznie w dużym kubku, rozpuszczalna. Kawowym elitarystom mówię zdecydowane nie. Rozumiem, że ktoś preferuje cold brew, aeropress lub ekspresy sprowadzane ze Szwajcarii, bardzo to szanuję, ale na hejtowanie mojej neski burzę się i obrażam.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Niestety mój styl życia i ciągłe rozjazdy nie pozwalają na adopcję żadnego zwierza, nad czym bardzo ubolewam. Marzę o kocie wylegującym się na klawiaturze i złośliwie rozlewającym napoje. Na razie musi mi wystarczać armia maskotek na biurku – w tym, rzecz jasna, jednorożców.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Staram się je wszystkie rozdać. Próbowałam kiedyś zorganizować sobie „półkę chwały”, ale szybko straciłam zainteresowanie tym projektem. Natomiast pilnie aktualizuję swój profil w bazie STL, nowe tytuły wstawiam w dniu premiery i bardzo tego pilnuję.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

Różne kuchenne eksperymenty, najchętniej piekarniczo-cukiernicze. Całkiem poważnie rozważam otworzenie własnej cukierni jako „plan B”, gdyby wszystko inne mi się w życiu znudziło. Poza tym konieczny przy moim trybie pracy sport – w pandemii odkryłam jogę vinyasa i zupełnie się od niej uzależniłam. Lubię również wszystkie dynamiczne zajęcia fitness wymagające skakania i energicznego ruchu – trampoliny, bungee fitness, body combat. Dodam do tego jeszcze długie spacery, które jak nic innego czyszczą mi głowę.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Moje ulubione tłumackie anegdoty wiążą się najczęściej z osobami autorskimi, z którymi miałam przyjemność się spotkać na żywo lub w cyberprzestrzeni. Lubię się chwalić na przykład tym, że autorzy zmienili – pod wpływem moich komentarzy – niektóre szczegóły w dodrukach norweskich oryginałów albo że Lars Mytting wyjawił mi, jak zakończy się trylogia o siostrzanych dzwonach, co pozostaje pilnie strzeżoną tajemnicą zarówno norweskiego, jak i pozanorweskiego rynku wydawniczego. Za całkiem niezłą uważam też historię o tym, jak w kilka lat temu w Warszawie wzięłam udział w stłuczce drogowej razem z autorem kryminałów Jørnem Lierem Horstem. Byłam wtedy jego tłumaczką towarzyszącą (przełożyłam dwie z jego licznych powieści, ale autorką większości przekładów kryminałów tego autora na polski jest Milena Skoczko-Nakielska) i jechaliśmy z hotelu na wywiad do, zdaje się, siedziby Agory. Kierowcą taksówki był starszy pan, który zagapił się na światłach i wjechał w tył samochodu przed nami. Horst, który przez wiele lat pracował jako norweski oficer śledczy, patrzył podekscytowany, jak kierowcy sprawnie się dogadują, poszkodowany otrzymuje banknot dwustuzłotowy, po czym nasz szofer wsiada z powrotem do auta i się rozjeżdżamy – w ogóle bez zaangażowania w sprawę policji! Autor był wyraźnie uradowany tą przygodą i mówił, że to niesamowite, jak w Polsce załatwia się takie sprawy. Ja natomiast umierałam ze zdenerwowania, że się spóźnimy na wywiad. Ostatecznie wszystko się udało i dalsza część wizyty Horsta w Polsce przebiegła już bez niespodzianek.

Ważne dla ciebie książki?

Na pewno na pierwszym miejscu plasuje się Mistrz i Małgorzata – tę powieść powinniśmy wysłać w kosmos, bo zawiera ona summę wiedzy o człowieku jako istocie. Poza tym było w moim życiu kilka książek, które zupełnie nieoczekiwanie otworzyły przede mną nowe światy, przepełniając mnie poczuciem, że (parafrazując Klarę Hveberg i myśl przewodnią jej powieści Oprzyj swoją samotność o moją) jestem mniej sama, że jest albo był ktoś, kto myśli i czuje tak samo jak ja: Pierwszy krok w chmurach Marka Hłaski, Gdy oślica ujrzała anioła Nicka Cave’a (to dziwne wydanie z 1996 roku, z obrazem Beksińskiego na okładce, w przekładzie kogoś, kto podpisał się jako Jan Kruk – jestem prawie pewna, że to pseudonim, jeśli ktoś wie, kto to naprawdę jest, niech do mnie napisze, błagam), całość twórczości Jensa Bjørneboe, któremu poświęciłam swoją rozprawę doktorską i kawał życia. Jest to autor niestety praktycznie w Polsce nieznany (mamy przełożone tylko dwie jego powieści i jeden dramat), acz ptaszki ćwierkają, że może się to w najbliższych latach zmienić. Obecnie jestem już na takim etapie literackiego zblazowania, że mało co robi na mnie duże wrażenie, choć ostatnio wydaję radosne pokwikiwania czytając powieści spod znaku Finnish Weird, np. Oneiron Laury Lindstedt czy Polowanie na małego szczupaka Juhaniego Karili – obie w przekładzie Sebastiana Musielaka.

Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

Chyba Płyń z tonącymi Larsa Myttinga. Na pewno nie jest to mój najlepszy przekład, ale ta książka „przypłynęła” do mnie w bardzo ważnym momencie mojego życia, tłumaczyłam ją w niezwykłych dla siebie okolicznościach (w strefie czasowej odległej o 11 godzin od polskiej, w poczuciu oddalenia, odcięcia i egzystencjalnego „przesunięcia” na wielu poziomach). Ta powieść otworzyła mi także drogę do tłumaczenia wymarzonej literatury z „wyższej półki”, a poza wszystkim, jest to po prostu piękna książka napisana z niezwykłą czułością, za którą uwielbiam tego autora. Polecam również jego kolejne powieści, Siostrzane dzwony, Tkaninę z Hekne (właśnie wyszło po polsku!) a także tę trzecią, domykającą trylogię, gdy już autor ją napisze.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Przed kilkoma dniami wysłałam do wydawcy powieść Nigdy, nigdy nigdy Linn Strømsborg. To niezwykle ważna dla mnie osobiście książka, bo tematyzuje bezdzietność z wyboru, zjawisko, o którym powinniśmy więcej mówić i bardziej je normalizować. Mam nadzieję, dzięki niej ktoś poczuje się mniej samotny. Książkę wyda ArtRage, być może jeszcze w tym roku.

Na początek o początkach.

Już jako dziecko wymarzyłam sobie pracę, która będzie polegała na tym, że ja czytam książki, a ktoś mi za to płaci. Z czasem moje marzenie zaczęło nabierać bardziej konkretnych kształtów i już na etapie liceum byłam pewna, że chcę tłumaczyć literaturę. Ostatecznie jednak o moim losie zadecydował łut szczęścia i splot szczęśliwych okoliczności – gdy byłam na studiach, w okolicach roku 2007, polski rynek zaczęły zalewać tzw. sagi skandynawskie, czyli wielotomowe norweskie romanse historyczne. Ogromny na nie popyt wymuszał ogromną podaż, zapotrzebowanie na osoby tłumaczące z norweskiego stało się tak wielkie, że wydawcy dzwonili do sekretariatów instytutów skandynawistyki w całym kraju, pytając, czy nie ma jakichś chętnych do pracy osób studenckich. Zgłosiłam się – po trzecim roku studiów – i zostałam odrzucona, ale potem wyjechałam na rok do Norwegii, wróciłam, zgłosiłam się ponownie i tym razem się udało. W latach 2008–2015 przetłumaczyłam około 60 tomów „sag”, co uważam za formacyjne, bardzo cenne doświadczenie – jako tłumaczka i jako literaturoznawczyni. Jednocześnie mniej więcej od 2010 roku starałam się przeskoczyć do tłumaczenia literatury z „wyższej półki”, co okazało się w moim przypadku niełatwe. Ostatecznie pomocną dłoń podała mi bardziej doświadczona tłumaczka literatury norweskiej, Ewa M. Bilińska, która poleciła mnie kilku wydawnictwom – i potem już poszło z górki. W czerwcu tego roku wyszedł mój setny przekład, od siedmiu lat nie tłumaczę już „sag”, chociaż wspominam ten okres z dużym sentymentem.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

Jestem klasycznym skowronkiem – wstaję o 6 rano i jestem gotowa do pracy, natomiast po godzinie 20 nadaję się tylko do oglądania filmików o gotowaniu na youtubie. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo „nietłumacki” i mało romantyczny styl pracy, ale cieszę się, że nie jestem pod tym względem w STL-u osamotniona (w tym miejscu pozdrowienia dla kol. Jacka Żuławnika, który wstaje jeszcze wcześniej ode mnie).

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

Mogę tłumaczyć gdziekolwiek – w domu, w kawiarni, w pociągu, samolocie, na promie. Dodatkowo jestem z reguły w ruchu, więc tłumaczę wszędzie tam, gdzie jest dość czasu i miejsca, by się rozłożyć z laptopem. Bardzo lubię kawiarnie, bo czuję się w nich jak beztroska frilanserka z nonszalanckim podejściem do życia, którą zupełnie nie jestem, a trochę chciałabym być. Gdy zaś jestem w domu – serce ciągnie mnie na kanapę lub łóżko, ale rozum sugeruje raczej biurko z ergonomicznym krzesłem.

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Zdecydowanie elektroniczny. Stopniowo w ogóle odchodzę od książek papierowych, głównie dlatego, że przestały mi się już gdziekolwiek mieścić. Poza tym norweskie słowniki online są doskonałe, wygodne i bardzo intuicyjne. Język, z którego tłumaczę, ma dwie różne normy pisane, z których każda rządzi się odrobinę innymi prawami, więc podwójnych słowników w papierze zupełnie nie miałabym już gdzie trzymać.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

Głównie z internetu, bezcennym źródłem wiedzy jest oczywiście Forum Tłumaczy Literatury, na które przychodzę po pomoc, gdy już wcale nie potrafię nigdzie znaleźć odpowiedzi na moje pytania. Kreatywność i wiedza osób członkowskich z FTL-u nie przestaje mnie zadziwiać i zachwycać. Poza tym – często proszę o pomoc norweskich znajomych, a gdy już jestem zupełnie bezradna, zwracam się do osoby autorskiej, co w przypadku mojej pary językowej jest bardzo powszechnym rozwiązaniem.

Kiedy się zablokujesz, to…?

Kombinuję, aż coś wykombinuję. Nie mogę wstać od komputera, dopóki nie będę miała jakiegoś rozwiązania problemu, nawet najbardziej niedoskonałego i tymczasowego. Pracowałam przez pięć lat jako koordynatorka produkcji w wydawnictwie i rozwinęło to we mnie bardzo neurotyczne podejście do pracy z tekstem, nie znoszę zostawiać kolorowych „pustych” miejsc albo komentarzy. Staram się więc opracować robocze rozwiązanie, a potem, na etapie autoredakcji (w moim przypadku co najmniej dwukrotnej) zmieniam je na coś lepszego – zazwyczaj problem ma czas, żeby „popracować” w mojej podświadomości i przychodzi mi to raczej bez trudu. Natomiast zablokowanie spod znaku „w ogóle nie mogę tłumaczyć” rozwiązuję w ten sposób, że robię sobie dzień lub dwa przerwy. Ten czas i tak się później nadrabia bardziej efektywną pracą po „odświeżeniu” umysłu.

Redaktor to…?

Jednostka sojusznicza. Ktoś, z kim gram do jednej bramki, by tekst był jak najlepszy, a także ktoś, od kogo wiele się uczę. Moja druga praca (naukowo-dydaktyczna) pokazała mi, że na pewnym etapie niczego już się nie nauczymy z kursów, szkole ani wykładów, a jedyny wzrost jako ludziom i fachowcom zapewnia nam krytyka tych, którzy znają się na zagadnieniu mniej więcej w tym samym stopniu, co my (znana z akademii zasada peer review). Uważam, że umiejętność przyjmowania krytyki i wyciągania z niej wniosków jest kluczowa dla osób zajmujących się tłumaczeniem literatury. Jeśli komuś brak pokory, nigdy nie stanie się wybitny. Z redakcją oczywiście można i czasem nawet należy dyskutować, ale nie ma chyba sensu sięgać po argumenty z cyklu „jestem tłumaczką z wieloletnim doświadczeniem / wieloma nagrodami / rozpoznawalnym nazwiskiem, więc wiem lepiej”. Uważam, że po pierwsze, rozwijamy się całe życie, bo kiedy popadniemy w samozachwyt i zakrzykniemy, by chwila trwała wiecznie, to może się to źle skończyć, co jest faktem udokumentowanym w literaturze. Po drugie, osoba, która musi o sobie mówić, że jest królem/królową, z całą pewnością nie jest królem/królową. Wracając do meritum: swoje redaktorki, redaktorów, korektorki i korektorów uwielbiam, bardzo lubię się z nimi spierać i dyskutować – wierzę bowiem, że drogą do rozwoju zarówno ducha, jak i materii jest dialektyka, tej zaś bez krytyki zwyczajnie nie ma.

Od kogo uczysz się przekładu?

Od wszystkich, którzy zechcą mnie uczyć. Bardzo lubię czytać przekłady innych osób tłumaczących w „mojej” parze językowej, zarówno bardziej doświadczonych (Iwona Zimnicka) jak i moich rówieśniczek (Katarzyna Tunkiel). Uwielbiam też podglądać rozwiązania osób pracujących z innymi językami. Fanatycznie śledzę przekłady Tomasza S. Gałązki (tu mogę pozwalać sobie na zachwyty zupełnie niepodszyte zazdrością, bo wiem, że tego poziomu wybitności po prostu nigdy nie osiągnę i dawno się już z tym pogodziłam), kocham fińskie literackie dziwności w tłumaczeniu Sebastiana Musielaka, bardzo lubię też podpatrywać co z językiem osób nieheteronormatywnych (i językiem te osoby określającym) robi Aga Zano. Bardzo dużo uczę się też od osób studenckich, z którymi pracuję – ich język jest żywy, świeży, autentyczny, już trochę inny niż ten, którym posługuję się sama, dlatego też pozwalam go sobie czasami od nich pożyczać.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

Poczucie, że dążymy ku zgubie i trzeba się spieszyć, by coś po sobie zostawić, bo tylko tak możemy liczyć na choćby skrawek nieśmiertelności. A bardziej przyziemnie – kawa z mlekiem roślinnym, koniecznie w dużym kubku, rozpuszczalna. Kawowym elitarystom mówię zdecydowane nie. Rozumiem, że ktoś preferuje cold brew, aeropress lub ekspresy sprowadzane ze Szwajcarii, bardzo to szanuję, ale na hejtowanie mojej neski burzę się i obrażam.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Niestety mój styl życia i ciągłe rozjazdy nie pozwalają na adopcję żadnego zwierza, nad czym bardzo ubolewam. Marzę o kocie wylegującym się na klawiaturze i złośliwie rozlewającym napoje. Na razie musi mi wystarczać armia maskotek na biurku – w tym, rzecz jasna, jednorożców.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Staram się je wszystkie rozdać. Próbowałam kiedyś zorganizować sobie „półkę chwały”, ale szybko straciłam zainteresowanie tym projektem. Natomiast pilnie aktualizuję swój profil w bazie STL, nowe tytuły wstawiam w dniu premiery i bardzo tego pilnuję.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

Różne kuchenne eksperymenty, najchętniej piekarniczo-cukiernicze. Całkiem poważnie rozważam otworzenie własnej cukierni jako „plan B”, gdyby wszystko inne mi się w życiu znudziło. Poza tym konieczny przy moim trybie pracy sport – w pandemii odkryłam jogę vinyasa i zupełnie się od niej uzależniłam. Lubię również wszystkie dynamiczne zajęcia fitness wymagające skakania i energicznego ruchu – trampoliny, bungee fitness, body combat. Dodam do tego jeszcze długie spacery, które jak nic innego czyszczą mi głowę.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Moje ulubione tłumackie anegdoty wiążą się najczęściej z osobami autorskimi, z którymi miałam przyjemność się spotkać na żywo lub w cyberprzestrzeni. Lubię się chwalić na przykład tym, że autorzy zmienili – pod wpływem moich komentarzy – niektóre szczegóły w dodrukach norweskich oryginałów albo że Lars Mytting wyjawił mi, jak zakończy się trylogia o siostrzanych dzwonach, co pozostaje pilnie strzeżoną tajemnicą zarówno norweskiego, jak i pozanorweskiego rynku wydawniczego. Za całkiem niezłą uważam też historię o tym, jak w kilka lat temu w Warszawie wzięłam udział w stłuczce drogowej razem z autorem kryminałów Jørnem Lierem Horstem. Byłam wtedy jego tłumaczką towarzyszącą (przełożyłam dwie z jego licznych powieści, ale autorką większości przekładów kryminałów tego autora na polski jest Milena Skoczko-Nakielska) i jechaliśmy z hotelu na wywiad do, zdaje się, siedziby Agory. Kierowcą taksówki był starszy pan, który zagapił się na światłach i wjechał w tył samochodu przed nami. Horst, który przez wiele lat pracował jako norweski oficer śledczy, patrzył podekscytowany, jak kierowcy sprawnie się dogadują, poszkodowany otrzymuje banknot dwustuzłotowy, po czym nasz szofer wsiada z powrotem do auta i się rozjeżdżamy – w ogóle bez zaangażowania w sprawę policji! Autor był wyraźnie uradowany tą przygodą i mówił, że to niesamowite, jak w Polsce załatwia się takie sprawy. Ja natomiast umierałam ze zdenerwowania, że się spóźnimy na wywiad. Ostatecznie wszystko się udało i dalsza część wizyty Horsta w Polsce przebiegła już bez niespodzianek.

Ważne dla ciebie książki?

Na pewno na pierwszym miejscu plasuje się Mistrz i Małgorzata – tę powieść powinniśmy wysłać w kosmos, bo zawiera ona summę wiedzy o człowieku jako istocie. Poza tym było w moim życiu kilka książek, które zupełnie nieoczekiwanie otworzyły przede mną nowe światy, przepełniając mnie poczuciem, że (parafrazując Klarę Hveberg i myśl przewodnią jej powieści Oprzyj swoją samotność o moją) jestem mniej sama, że jest albo był ktoś, kto myśli i czuje tak samo jak ja: Pierwszy krok w chmurach Marka Hłaski, Gdy oślica ujrzała anioła Nicka Cave’a (to dziwne wydanie z 1996 roku, z obrazem Beksińskiego na okładce, w przekładzie kogoś, kto podpisał się jako Jan Kruk – jestem prawie pewna, że to pseudonim, jeśli ktoś wie, kto to naprawdę jest, niech do mnie napisze, błagam), całość twórczości Jensa Bjørneboe, któremu poświęciłam swoją rozprawę doktorską i kawał życia. Jest to autor niestety praktycznie w Polsce nieznany (mamy przełożone tylko dwie jego powieści i jeden dramat), acz ptaszki ćwierkają, że może się to w najbliższych latach zmienić. Obecnie jestem już na takim etapie literackiego zblazowania, że mało co robi na mnie duże wrażenie, choć ostatnio wydaję radosne pokwikiwania czytając powieści spod znaku Finnish Weird, np. Oneiron Laury Lindstedt czy Polowanie na małego szczupaka Juhaniego Karili – obie w przekładzie Sebastiana Musielaka.

Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

Chyba Płyń z tonącymi Larsa Myttinga. Na pewno nie jest to mój najlepszy przekład, ale ta książka „przypłynęła” do mnie w bardzo ważnym momencie mojego życia, tłumaczyłam ją w niezwykłych dla siebie okolicznościach (w strefie czasowej odległej o 11 godzin od polskiej, w poczuciu oddalenia, odcięcia i egzystencjalnego „przesunięcia” na wielu poziomach). Ta powieść otworzyła mi także drogę do tłumaczenia wymarzonej literatury z „wyższej półki”, a poza wszystkim, jest to po prostu piękna książka napisana z niezwykłą czułością, za którą uwielbiam tego autora. Polecam również jego kolejne powieści, Siostrzane dzwony, Tkaninę z Hekne (właśnie wyszło po polsku!) a także tę trzecią, domykającą trylogię, gdy już autor ją napisze.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Przed kilkoma dniami wysłałam do wydawcy powieść Nigdy, nigdy nigdy Linn Strømsborg. To niezwykle ważna dla mnie osobiście książka, bo tematyzuje bezdzietność z wyboru, zjawisko, o którym powinniśmy więcej mówić i bardziej je normalizować. Mam nadzieję, dzięki niej ktoś poczuje się mniej samotny. Książkę wyda ArtRage, być może jeszcze w tym roku.