Łukasz Witczak
Urodzony w Kaliszu, absolwent anglistyki Uniwersytetu Wrocławskiego, studiował też na University of North Carolina w Greensboro (zobacz profil). Od kilku lat mieszka w Warszawie. Przełożył z angielskiego blisko trzydzieści książek z dziedziny beletrystyki i literatury faktu. Tłumaczy też wiersze i listy dialogowe do filmów. W latach 2010-2012 juror konkursu translatorskiego w ramach Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu. Członek władz Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, członek kapituły nagrody Lew Hieronima, koordynator (i prowadzący) warsztatów translatorskich w Instytucie Filologii Angielskiej UWr. Amator przyrody, tata małej dziewczynki. Pierwszą książką, jaką przeczytał, był Pinokio (zobacz profil).
Na początek o początkach.
Najpierw było tłumaczenie piosenki Britney Spears Hit Me Baby One More Time na konkurs dla licealistów, chyba niezbyt udane, bo nie przeszedłem do kolejnego etapu. Poważniej tłumaczeniem zainteresowałem się na studiach anglistycznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Wiele zawdzięczam dr. Edwardowi Szynalowi, który pozwolił mi chodzić na swoje zajęcia dla trzeciego roku i wciągnął mnie do udziału w projekcie tłumaczenia wiktoriańskich baśni. To dzięki niemu uwierzyłem, że mam zadatki na tłumacza.
W 2004 roku, jeszcze na anglistyce, wystartowałem w konkursie przekładu literackiego Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu. Za przekład opowiadania irlandzkiej pisarki Claire Keegan zdobyłem pierwszą nagrodę ex aequo z tłumaczem z niemieckiego. Na jednym z festiwalowych wydarzeń zupełnie przypadkiem usiadłem na widowni obok ówczesnego dyrektora Wydawnictwa Dolnośląskiego, zamieniliśmy parę słów, dostałem wizytówkę i… kontakt się urwał. Dopiero na początku 2007 roku, w idealnym momencie, bo zaraz po moim powrocie z trzymiesięcznego pobytu w Korei Południowej (gdzie też tłumaczyłem, tyle że w fabryce), zadzwoniono do mnie z Wydawnictwa Dolnośląskiego z pytaniem, czy nie chciałbym przełożyć kryminału.
Do dziś nie wiem, dlaczego wcześniej, mimo różnych pozytywnych sygnałów, nie próbowałem pomóc szczęściu (które na szczęście okazało się dość nachalne), dlaczego nie przyszło mi do głowy, żeby coś przetłumaczyć i rozesłać do wydawnictw. Byłem zielony, nie miałem pojęcia o realiach funkcjonowania tej branży ani prawie żadnych kontaktów i chyba zwyczajnie zabrakło mi wyobraźni.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Od ósmej do szesnastej, potem czas dla rodziny i dla siebie. Wiem, że wielu tłumaczy chwali sobie noc, ale nie zauważyłem, żeby mi się wtedy lepiej pracowało. Zauważyłem natomiast, że dobrze mi się wtedy śpi.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Zdecydowanie biurko z wygodnym fotelem z podłokietnikami i ekranem na odpowiedniej wysokości. Mój kręgosłup jest w tej kwestii nieugięty.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Papierowych, od dawna nieużywanych, pozbyłem się podczas ostatniej przeprowadzki. Został tylko niezrównany Kopaliński do wykopalisk językowych i parę słowników tematycznych.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Zależy jakie. Gdzie indziej szukam informacji o ustroju średniowiecznego państwa moskiewskiego, a gdzie indziej o popularnych narkotykach i sposobach ich zażywania. Oczywiście z biegiem lat internet pęcznieje, wsysa treści z tradycyjnych nośników i coraz więcej można się dowiedzieć, nie wychodząc z domu. Mimo to lubię bobrowanie w bibliotekach, np. przy okazji kwerendy do książek historycznych.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Zostawiam kłopotliwy fragment po angielsku, oznaczony gwiazdkami, a potem do niego wracam.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Zależy jaką. Prozy gatunkowej nie czytam, literatury historycznej też nie. Czytam prozę artystyczną, żeby poczuć jej ducha i wgryźć się w jej mięso, spróbować odczytać, choćby i błędnie. zamysł autora, zrozumieć, jakimi środkami operuje i w jakim celu, a może nawet wyłuskać coś na kształt Barańczakowskiej dominanty semantycznej. To ułatwia decyzje translatorskie w skali makro i mikro, pomaga utrafić w odpowiednie tony i rejestry. Uważam jednak, że decyzja o czytaniu bądź nieczytaniu książki to suwerenny wybór każdego tłumacza. Gregory Rabassa przekładał Sto lat samotności z marszu, a mimo to Marquez twierdził potem, że angielska wersja przewyższa oryginał.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Moment językowego olśnienia ex aequo z przerwą na kawę.
A najmniej fajny?
Koło 14.30, kiedy już wiem, że nie wyrobię dniówki, choćbym stanął na głowie i nie zjadł obiadu.
Redaktor to…?
Zazwyczaj bardzo miły człowiek, który komplementuje mój przekład i wyławia z niego kompromitujące błędy. I jeszcze nie rości sobie żadnych praw do współautorstwa. Czego chcieć więcej?
Od kogo uczysz się przekładu?
Uczę się przede wszystkim polszczyzny, cały czas, od wszystkich dobrze nią piszących. Polszczyzna o podstawa tego fachu, naturalnie obok znajomości języka źródłowego. Typowo tłumacki know-how, arsenał translatorskich myków i trików, poszerzam dzięki codziennej lekturze Forum Tłumaczy Literatury. Toczone tam dyskusje, również te bardziej teoretyczne, na pewno jakoś mnie kształtują jako tłumacza, pozwalają spojrzeć na różne sprawy z nowej perspektywy.
Co powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Jednych i drugich namawiałbym, żeby nigdy nie pracowali za pół darmo, bo nawet jeśli traktują swoją pracę hobbystycznie, to nadal jest to praca, za którą należy się godna zapłata.
A co powiedziałbyś ministrowi kultury?
Że literatura tłumaczona z innych języków wzbogaca literaturę polską i również zasługuje na mecenat państwa.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Przespana noc. Kawę i herbatę piję raczej dla smaku. Żeby wyrwać się z bezwładu, puszczam sobie czasem skocznego Bacha.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Rośliny doniczkowe są wystarczająco absorbujące.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Rozdaję znajomym i bibliotekom, a jeden zostawiam na półce.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
W trakcie pracy popatruję na drzewa za oknem. Teraz niestety gubią liście, przypominając o przemijalności rzeczy i deadline’ów… Relaks po pracy organizuje mi córka w wieku przedszkolnym, przy niej nie jestem w stanie myśleć o tłumaczeniu, nawet gdybym chciał. Czytanie też mnie relaksuje ‒ także gdy czytam coś z myślą o swoim kolejnym albo bieżącym przekładzie (bo chcę się dokształcić albo szukam językowych inspiracji).
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Nie wiem, czy najciekawsza, ale zapadła mi w pamięć jako zabawna i symptomatyczna.
Redaktor jednej z przetłumaczonych przeze mnie książek historycznych, skądinąd świetny fachowiec, w trakcie długiej (i bardzo produktywnej) korespondencji mailowej zaczął kiedyś dyskutować sam ze sobą, myśląc, że dyskutuje ze mną – tekst tak długo kursował między nami, że zrobił się bałagan w żółtych „karteczkach”, czyli komentarzach na marginesie tekstu. Chodziło bodajże o to, czy stalinowski aparat bezpieczeństwa mógł faktycznie wsadzać do więzień autorów anomimowych listów krytykujących reżim. Redaktor najpierw argumentował, że skoro anonimowych, to raczej trudno byłoby znaleźć winnych. Potem jednak przekonywał, że radziecka bezpieka i na to miała swoje sposoby. Z cudzym zdaniem, jak wiadomo, polemizuje się łatwiej niż z własnym – piszę to bez uszczypliwości, bo uważam, że dotyczy to nas wszystkich.
Ważne dla ciebie książki?
Trudne pytanie, jako osoba ze skłonnością do dzielenia włosa na czworo od razu mam ochotę spytać: „W jakim sensie ważne?“. Nie wiem, czy któraś zmieniła moje życie, i chyba nie do końca wierzę w taką moc literatury. W formacyjną, owszem, ale nie w transformacyjną. Gdybym miał w tej chwili wskazać jedną książkę, do której regularnie wracam i która jest dla mnie niewyczerpanym źródłem czytelniczej przyjemności, to wybrałbym Kęs życia i inne opowiadania Nabokova w przekładzie Michała Kłobukowskiego i Leszka Engelkinga ‒ za mistrzowską frazę, językową finezję i nieodłączny, subtelny humor, który nieraz doprowadza mnie do łez (zwłaszcza przy czytaniu na głos).
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Powiedzmy, że opowiadanie Odwiedziny (A Visit) Stevena Millhausera. Ale nie będzie łatwo, bo nigdzie go nie opublikowałem (i nie mam zgody autora).
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Zabieram się za „Elmet“ Fiony Mozley, finalistki Man Booker Prize z 2017 roku. To ciekawa, nastrojowa proza łącząca elementy baśni, thrillera i krytyki społecznej, ale próbująca też coś powiedzieć o naturze ludzkiej. Mam nadzieję, że po przełożeniu na polski urzeknie również polskiego czytelnika.