Baza wiedzy

Martyna Żurawska

Martyna Żurawska – absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Tłumaczeniami literackimi zajmuje się od kilku lat; jak dotąd wypuściła spod klawiatury parę powieści historycznych i kryminalnych. Prywatnie słucha grunge’u i praktykuje zdrowy styl życia, a pod osłoną nocy wcina ciastka kakaowe (zobacz profil).

Na początek o początkach.

Tłumaczeniami literackimi zaczęłam się zajmować niejako przez przypadek, kilkanaście miesięcy po ukończeniu studiów. Umożliwiła mi to szefowa zaprzyjaźnionego wydawnictwa, która nie widziała żadnego problemu w tym, aby dać szansę debiutantce. Oczywiście, samo zagadnienie przekładu intrygowało mnie już znacznie wcześniej – jeszcze w czasach szkoły podstawowej. Mniej więcej w tamtym okresie przeczytałam gdzieś wywiad z Zofią Chądzyńską o jej pracy nad Cortazarem. Pasja, z jaką o tym opowiadała, udzieliła mi się widocznie znacznie bardziej niż początkowo sądziłam. Ale nigdy bym nie przypuszczała, że sama dostanę od losu szansę przetłumaczenia kilku powieści. Życie bywa nieprzewidywalne.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

W trakcie tłumaczenia swojej pierwszej książki byłam tak zestresowana, że udawało mi się siadać do pisania dopiero popołudniami – wcześniej po prostu zżerała mnie trema. Około godziny szesnastej, siedemnastej napięcie opadało na tyle, że mogłam wreszcie włączyć laptopa i przełożyć kilka stron. Taki system pracy jest oczywiście niezbyt efektywny, nikomu go nie polecam.

Z każdą kolejną powieścią było pod tym względem coraz lepiej. W końcu osiągnęłam stan optymalny, kiedy mogę pracować zupełnie normalnie, czyli od samego rana. Nocnego pisania raczej nie praktykuję, chyba że gonią mnie terminy. Po dwudziestej drugiej zaczynają protestować moje oczy, a po dwudziestej trzeciej mózg uderza w kimono.

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

Zależy, czy mam akurat dobry dzień, czy też niekoniecznie. Kiedy czuję się w pełni sprawna intelektualnie, najbardziej lubię pracować wśród ludzi – w bibliotece czy kawiarni. Wszelkie hałasy i szelesty nie tylko mi wtedy nie przeszkadzają, ale wręcz podkręcają moją kreatywność. Działa to zwłaszcza przy dowcipnym tłumaczeniu dialogów; w samotności własnego mieszkania nierzadko miewam z tym kłopot.

W słabszych momentach decyduję się na pracę w domu, wiedząc, że będzie mi się po prostu łatwiej skupić. Teraz, z racji pandemii, taki wybór jest jeszcze bardziej uzasadniony. Siedzę sobie więc na kanapie, z laptopem na kolanach i kubkiem herbaty w pogotowiu. Mogę tak prosperować całymi godzinami.

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Ze względów sentymentalnych miałabym oczywiście ochotę napisać, że korzystam tylko i wyłącznie ze słowników tradycyjnych. Niestety, w praktyce wygląda to całkowicie odwrotnie: właściwie nie pamiętam już, kiedy ostatnio otworzyłam słownik w wersji papierowej. System szybkich kliknięć i klawiaturowych stuków okazuje się bezkonkurencyjny w kwestii oszczędności czasu. A nie ukrywajmy: czas bywa w tej pracy bezcenny.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

Ponieważ mieszkam teraz z dala od cywilizacji, mam utrudniony dostęp do sensownie zaopatrzonych bibliotek. Skazuje mnie to na wielogodzinne szperanie w sieci. Tematyczny rozrzut witryn, które jestem zobowiązana odwiedzać, nie przestaje mnie zaskakiwać. Lądowałam już na forach dla amerykańskich housewives albo na serwisach francuskich lóż masońskich. Niektóre strony przeglądane na potrzeby zawodowe są tak ciekawe, że w końcu zapominam, po co tam właściwie weszłam… I nagle zerkam na zegarek, a tu pora obiadu. Właśnie dlatego wolałabym wertować teksty w książkach zamiast w internecie – w kontakcie z papierem łatwiej mi zapanować nad ciekawością. Zwłaszcza jeśli siedzę w czytelni i muszę się śpieszyć. 

Kiedy się zablokujesz, to…?

koniec. Z natury jestem straszną panikarą, więc w momencie blokady mam przed oczami gotowy scenariusz katastrofy: całkowitą twórczą niemoc, przekroczenie deadline’u i spektakularne załamanie aktywności. Daję sobie więc trochę czasu – kilka minut, godzin albo nawet dni – na ochłonięcie.

Później dociekam przyczyn trudności. Jeżeli mają one charakter merytoryczny, robię research albo proszę kogoś o radę. Częściej jednak moje blokady wynikają ze znużenia tłumaczonym tekstem. W tym wypadku modyfikuję system pracy: jednorazowo tłumaczę mniej stron, robię dłuższe przerwy, nagradzam się za osiągnięcie wytyczonych na dany tydzień celów. Dzięki temu przekład posuwa się naprzód. Z oporami, ale jednak.

Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?

To chyba zależy od tekstu. Jak dotąd obcowałam z utworami, które nie wymagały ode mnie całościowej lektury przed rozpoczęciem pracy. Przeglądałam kilka pierwszych stron, żeby zorientować się w języku i „pulsacji” oryginału, a później brałam się do dzieła. Muszę przyznać wręcz, że gdybym poznała wcześniej treść danej książki, miałabym niejaki problem z dobrnięciem do końca. Radość przekładu polega dla mnie między innymi właśnie na tym, że odkrywam tekst równocześnie z jego tłumaczeniem.

Od razu zaznaczam: nigdy nie pracowałam z utworami naprawdę wybitnymi, czyli takimi, w których liczy się każde słowo. Tutaj czułabym się zobligowana do wnikliwej lektury całości przed wystukaniem pierwszej litery w Wordzie. Ufam, że tak ambitne zlecenia są wciąż jeszcze przede mną.

Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?

Ten, w którym widzę, że styl myślenia autora zaczyna współbrzmieć z moim. Przychodzi mi na przykład do głowy jakaś metafora, po czym zauważam ją ze zdumieniem w tekście oryginalnym, trzy linijki niżej. Albo nagle zaczynamy z autorem snuć zaskakująco podobną refleksję na dany temat. Język polski i obcy współistnieją wówczas w tak idealnej harmonii, że aż szkoda przerywać pracę choćby na moment.

A najmniej fajny?

Nie wiem dlaczego, ale nie znoszę tłumaczyć fragmentów dziejących się w wodzie: w rzekach, jeziorach czy na morzu. Mój typ umysłowości kiepsko płynie z tym nurtem.

Redaktor to…?

Bardzo potrzebna para oczu. A przy okazji ktoś, kto skutecznie utrzymuje ego początkującego tłumacza w ryzach.

Od kogo uczysz się przekładu?

Mój warsztat jest wypadkową wszystkich tekstów, które sama kiedykolwiek czytałam i podziwiałam. Osobistego mentora niestety jeszcze nie znalazłam, ale może to kwestia czasu.

Co powiedziałabyś/powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?

Młodszym – odwagi! Starszym – byle tak dalej.

A co powiedziałbyś/ powiedziałabyś ministrowi kultury?

Nie wiem, czy mielibyśmy ze sobą o czym rozmawiać.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

Czarna kawa na przemian z herbatą cynamonową. Inne używki raczej odciągają mnie od pracy niż do niej zachęcają.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Mój pluszak Ksawery. Jest mięciutki, miły w dotyku i nie trzeba go wyprowadzać na spacer.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Jeden stawiam sobie zawsze na półce obok Hłaski i Dostojewskiego (a co!). Pozostałymi uszczęśliwiam znajomych i rodzinę.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

Wychodzę na spacery. Nie mam zacięcia do uprawiania jakiegokolwiek sportu, ale zieleń i świeże powietrze działają na mnie kojąco. Śnieg też.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Zebrałam jeszcze chyba za mało zawodowych doświadczeń, żeby taką wskazać.

Ważne dla ciebie książki?

Z perspektywy czasu widzę, że książką, która mnie najbardziej rozwinęła, był przeczytany w liceum Zamek Kafki. Ta powieść jak żadna inna na stałe ukształtowała moje myślenie o literaturze. Coś podobnego mogłabym jeszcze powiedzieć o dramatach Becketta, chociaż tutaj nasilenie depresji przekracza już wszelkie dopuszczalne normy. Dla równowagi czytuję sobie więc Marcela Pagnola, który jest znacznie radośniejszy. I na wskroś francuski.

Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

Tajemnice Bostonu Elizabeth Camden, czyli mój debiut. Biorąc do ręki pierwszy egzemplarz, aż promieniałam z dumy.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś/przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Chwilowo mam urlop od działalności tłumaczeniowej. Za to delektuję się owocami cudzej pracy.