Paweł Łapiński
tłumacz z języka francuskiego, absolwent romanistyki na Uniwersytecie Wrocławskim i Uniwersytecie Warszawskim, doktorant Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Gdańskiego
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Chciałbym dzień, ale wychodzi zazwyczaj noc. Ma to swój urok; cisza, księżyc za oknem, punktowa lampka na biurku, za oknem światła w innych blokach gasną po kolei, a tu wciąż zostało jeszcze coś do przetłumaczenia przed snem. Ale jednak idealnie byłoby wstać wcześnie rano, intensywnie popracować i koło południa wyrobić normę, od czego głowa (i sumienie) zazwyczaj od razu robią się spokojniejsze.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Zdecydowanie biurko, szczególnie przy pierwszym podejściu, kiedy zawsze towarzyszy mi pulpit z tekstem źródłowym. Aczkolwiek przy sczytywaniu i korektach staram się odciążać kręgosłup na kanapie, fotelu albo wręcz na podłodze.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Marzy mi się przekład, który wymagałby pieczołowitych kwerend i przesiadywania godzinami w bibliotekach, nad papierowymi słownikami, ale jednak dotychczas najbardziej przydawały mi się słowniki elektroniczne wsparte korpusem. Szczególnie przy tłumaczeniu współczesnego języka potocznego, a zdarza mi się to dość często, trudno wyobrazić sobie pracę bez permanentnego spoglądania do korpusu i różnych wiki-podobnych słowników edytowanych na bieżąco przez samych użytkowników.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Narodowa za daleko o kilkaset kilometrów, więc jeżeli już, to Wikipedia, wsparta kontekstami i weryfikowana w innych źródłach. Krytykowane często i graniczące z obsesją przywiązanie Francuzów do poprawności językowej ma tę jedną zaletę, że nie brakuje bogatych i wyczerpujących, a przede wszystkim wiarygodnych źródeł dostępnych za darmo w sieci.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Omijam przeszkodę i idę dalej, zaznaczywszy odpowiednio problematyczne miejsce. Pozwala mi to zachować płynność tłumaczenia, nie wypadać z rytmu, no i cieszyć się złudnym poczuciem, że prace posuwają się naprzód. Tymczasem im więcej pozostawionych po drodze „iksów”, tym większe zaskoczenie na koniec. Czasami po przetłumaczeniu ostatniej strony chciałoby się wyprowadzić sztandar, tymczasem na szlaku wala się mnóstwo nieruszonych fragmentów, z którymi trzeba się jeszcze zmierzyć.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Będąc młodym tłumaczem… a szczególnie jeszcze nie będąc, ale już aspirując, dałbym się pokroić, że należy czytać i to uważnie, wielokrotnie. Z czasem jednak okazało się, że często tempo pracy i wchodzenie z jednego przekładu w drugi uniemożliwia takie podejście. Do czego dochodzi wspominany w tym miejscu przez wielu innych tłumaczy suspens, który zasila emocjami pracę tłumacza niemal tak samo, jak przykuwa uwagę czytelnika. Przydaje się to szczególnie wieczorem, kiedy umysł dąży już do kapitulacji, powieki opadają, ale treść tłumaczonej książki wciąga na tyle, że samemu chce się dotłumaczyć jeszcze kilka stron ponad normę. Co nie zmienia faktu, że wiele pozycji beletrystycznych, szczególnie cykle i sagi z półki fantasy/s-f, wymagają globalnego spojrzenia na cały cykl już od pierwszych wersów pierwszego tomu, z powodu rozmaitych koncepcji fikcyjnego świata. Wtedy podejście do przekładu bez koncepcji jest pierwszym krokiem do porażki.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
W samym tłumaczeniu – kiedy jakiś fragment wymagał odrobiny inwencji, które została doceniona albo chociaż dostrzeżona przez redaktora. Natomiast w pracy tłumacza ogólnie chyba ten moment, kiedy przychodzi e-mail z nową propozycja, szczególnie kiedy nagle pisze wydawnictwo, któremu gdzieś-kiedyś-tam-lata-temu wysłało się próbkę bez specjalnych nadziei na odzew.
A najmniej fajny?
Przy każdym błędzie tłumaczeniowym wytkniętym przez czujną redakcję. Nie wspominając już o sytuacjach, na szczęście rzadkich, kiedy błąd „objawia się” już na zaawansowanym etapie korekty, kiedy sczytuje się tekst w przekonaniu, że martwić się już trzeba tylko literówkami i interpunkcją. Zgroza.
Redaktor to…?
Najlepszy przyjaciel tłumacza. Ktoś na pograniczu mistrza Jedi i sadystycznego kaprala z amerykańskich filmów o marines. Od dobrego można nauczyć się, jak patrzeć krytycznie na swoją pracę i jak dobrze pisać, od złego – jak budować bezcenną w tym zawodzie pewność siebie i jak konstruktywnie bronić swoich wyborów.
Od kogo uczysz się przekładu?
Nie wiem, czy w ogóle da się uczyć przekładu jako takiego, w końcu za każdym razem chodzi o inny tekst, język, tłumacza, odbiorcę. A do uczenia należałoby jednak znaleźć wspólny mianownik. Na pewno da się i warto uczyć się redakcji tekstów, czyli po prostu pisania, i tutaj bezcenne są obydwie opcje konfrontacji z redaktorem, opisane powyżej.
Co powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym, że warto. A starszym, w większości, „dziękuję”.
A co powiedziałbyś ministrowi kultury?
Żeby poważniej traktował nazwę swojego zakładu pracy.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Od rana do południa biała kawa, potem czarna, wieczorem zielona herbata. Zazdroszczę wszystkim, którzy deklarują, że do pracy wypijają sobie „szklaneczkę czy dwie”, mnie by to za bardzo rozleniwiało, alkohol kojarzy się raczej z relaksem niż pracą.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Tylko humanoidy. No, nie licząc drobnych owadów, które latem zwabia światło lampki.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
W domu, z racji bardzo ograniczonej przestrzeni, zostać może tylko jeden „honorowy”, więc reszta idzie w świat: do rodziny, znajomych albo… do przedszkola.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
W zakresie fizycznego BHP niestety niewiele. Gdybym nasłał sam na siebie PIP, pewnie zrujnowałaby mnie grzywny. A dla odpoczynku psychicznego zmieniam medium, czyli konsumuję w miarę niewymagające produkcje filmowe tudzież serialowe.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Chyba wciąż jeszcze przede mną.
Ważne dla ciebie książki?
Wszystkie, które doczytałem do końca. Trudno wymienić tylko kilka, więc wymienię pierwsze skojarzenia: na pewno „Blaszany bębenek” Grassa, za lokalność, „Sennik współczesny” Konwickiego za umeblowanie wyobraźni, „Hobbit” Tolkiena za kolorowe dzieciństwo.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Jeżeli „mieli” ma oznaczać przymus, to najlepiej książeczkę obrazkową „Miłość”, bo ma najmniej tekstu, a przekaz uniwersalny i wzruszy każdego. A jeżeli dla przyjemności… to chyba „Czar Channel”, bo choć to w dużej mierze konfabulacja tytułowej ikony mody, to napisana niebywale sprawnie i przekonująco.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Niedawno ukazała się „Stéphane” Vincenta Villeminota, czyli kolejny tom tetralogii dla młodzieży „U4”, którą miałem przyjemność tłumaczyć do spółki z Jakubem Jedlińskim dla nowo powstałego wydawnictwa Polarny Lis. Był to bardzo ciekawy projekt, bowiem historie ze wszystkich czterech powieści przecinają się, a bohaterowie część przygód przeżywają razem, co wymagało wyjątkowo czujnej pracy redakcyjnej.