Baza wiedzy

Piotr Grzegorzewski

Piotr Grzegorzewsk od dwudziestu lat przekłada literaturę anglojęzyczną. Ma na swoim koncie współpracę z największymi polskimi wydawnictwami i ponad siedemdziesiąt opublikowanych przekładów (zobacz profil).

 Na początek o początkach.

 Moja siostra studiowała w Warszawie anglistykę, a ja w wiosce w Sudetach uczyłem dzieci polskiego i próbowałem napisać wiekopomne dzieło, które wstrząśnie światem literatury. Z tych planów oczywiście nic nie wyszło, więc kiedy siostra powiedziała, że jest takie jedno wydawnictwo, które szuka tłumaczy, i zaproponowała, żebyśmy wspólnie popracowali nad próbką, pomyślałem: „Czemu nie?”. W taki oto sposób trafiliśmy do niesławnego „wydawnictwa na a” (na szczęście długo tam nie zabawiliśmy). Właśnie przed chwilą zdałem sobie sprawę, że to było dokładnie dwadzieścia lat temu. „Wiwat srebrny jubileusz!”. No dobra, akurat do srebrnego brakuje jeszcze pięciu lat, ale zawsze chciałem użyć tego cytatu z „Kajka i Kokosza”.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

 W teorii wygląda to tak: wstaję, wyprowadzam psa, karmię psa i kota, odprowadzam dziecko do szkoły (starsze idzie samo), wyprawiam żonę do pracy, robię zakupy, jem śniadanie, po czym o godzinie 10.00 siadam przed laptopem i sumiennie pracuję do godziny 14.00, gdy biorę się za gotowanie obiadu. Potem znów wyprowadzam psa, przyprowadzam dziecko ze szkoły, witam żonę wracającą z pracy, jemy obiad, po czym sumiennie pracuję od godziny 17.00 do 20.00, kiedy to znów wyprowadzam psa. Aha, i wszystkie weekendy mam wolne. Tyle teorii. W praktyce wygląda to oczywiście „trochę” inaczej. Bo dzieci. Bo dziesiątki innych ważnych spraw. Bo serial, którego cały sezon trzeba koniecznie obejrzeć ciurkiem. Bo po prostu się nie chce, a ta książka taka beznadziejna, no gdzie ja miałem oczy, kiedy ją brałem? W rezultacie zdarza mi się pracować również po nocach, niemniej nieczęsto i niechętnie.

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

 Kiedyś biurko, a właściwie biurka. Odkąd mieszkamy tu, gdzie mieszkamy, pracuję po prostu przy stole w salonie. Stół jest wielki, dębowy, ma cudowną fakturę i mnóstwo sęków. Pracujemy przy nim wspólnie z żoną. Żona, na szczęście, w innej branży.

  Słownik elektroniczny czy papierowy?

 I takie, i takie. Elektroniczne do pracy. Papierowe zaś ładnie wyglądają na regałach. Nadają mojej bibliotece inteligencki sznyt. Kiedyś stały w zasięgu ręki, żeby goście odnosili wrażenie, że często po nie sięgam. Kilka lat temu przestałem ściemniać i przeniosłem je na samą górę (dostęp tylko z drabinki). Właściwie jedyny papierowy słownik, z jakiego korzystam, to „Nowy słownik slangu i potocznej angielszczyzny” Macieja Widawskiego, tyle że też coraz rzadziej, bo wyraz „nowy” z tytułu już dawno stracił aktualność, a nic nie starzeje się tak szybko jak slang.

  Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

 Głównie z internetu. Na wyprawy do czytelni szkoda mi czasu, więc gdy potrzebne mi są jakieś książki, po prostu kupuję je na Allegro. Na szczęście zwykle nie są to białe kruki i nie osiągają zawrotnych cen. W przypadku cytatów łatwych do zlokalizowania zdarza mi się korzystać z pomocy życzliwych duszyczek z naszego facebookowego forum tłumaczy literatury. Z moich obserwacji wynika, że tłumacze zwykle mają ogromne biblioteki i są ludźmi niezwykle uczynnymi.

Kiedy się zablokujesz, to…?

 Zażółcam fragment tekstu, na którym się zawiesiłem, i wracam do niego później, w trakcie sczytywania. W przypadku poważniejszego bloku zostawiam książkę na kilka dni, muszę od niej odpocząć. Zwykle pomaga.

 Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?

 Jestem z frakcji nieczytających. Zawsze jednak, jeszcze przed przyjęciem zlecenia, przeglądam książkę i tłumaczę na próbę jedną stronę, żeby wiedzieć, czego się spodziewać, i czy w ogóle styl autora będzie mi leżał.

Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?

Ostatnie sczytywanie tekstu, kiedy myślę sobie: „OK, może być, wstydu nie ma, jakoś się czyta”. A także te chwile, gdy czytam to, co napisałem, i wzruszam się własnymi słowami. Na szczęście po chwili przypominam sobie, że wcale nie jestem taki genialny i w rzeczywistości to słowa autora. No, może nie do końca…

 A najmniej fajny?

 Najmniej fajne są zwykle początki, gdy jeszcze nie wczułem się w styl i klimat książki albo właśnie zdałem sobie sprawę, że nie jest ona wcale tak fajna, jak mi się wydawało.

Redaktor to…?

 Pierwszy czytelnik, pierwszy krytyk i osoba, która często ratuje mnie przed blamażem. Oczywiście, jak w każdym zawodzie, są lepsi i gorsi. Najlepsi są ci, którzy nie zmieniają dla samego zmieniania, słyszą melodię zdania i wiedzą, że czasami warto nagiąć zasady. Zdarzają się również redaktorzy niekompetentni, ale to zdecydowana mniejszość. Chyba najgorsze przejścia miałem z redaktorką, która przy okazji była również tłumaczką. Z racji tego ostatniego zawodu wydawało się jej, że wie lepiej. Inna sprawa, że koledzy tłumacze często współpracują z redaktorami, którzy są tłumaczami, i na ogół bardzo sobie to chwalą, więc może w przypadku tej pani chodziło o jej cechy osobnicze, a nie drugi zawód.

Od kogo uczysz się przekładu?

 Chyba najczęściej właśnie od redaktorów. My na ogół bardzo się lubimy, co nie przeszkadza nam się strasznie kłócić. Te kłótnie najczęściej przybierają formę wojny na słowniki (redaktor ma swoje, ja mam swoje; w pewnym momencie zaczynamy się nimi wirtualnie naparzać). Po wszystkim, gdy już opadnie bitewny pył, spijamy sobie z dzióbków i niemal wyznajemy miłość. Typowy przypadek syndromu sztokholmskiego.

Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?

Młodszym: więcej pokory, wiele jeszcze musicie się nauczyć. Starszym: więcej pokory, wcale aż tak dużo nie umiecie. Żartuję oczywiście. Nie czuję się na siłach, by udzielać komukolwiek rad.

A co powiedziałbyś/powiedziałabyś ministrowi kultury?

 Nic. Parafrazując poetę Świetlickiego: z ministrami nie piję. Znaczy, nie gadam.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

 Malaga. Wbrew pozorom nie jest to nazwa wykwintnego drinka, ale tortu bezowego z sieci cukierni pana Czubaka, zwanego w naszej rodzinie (jakże odkrywczo i niesucharowato) Chewbaccą. Miłość do tego tortu przeżyła nawet likwidację leżącej o rzut słownikiem cukierni – teraz, gdy chcę go nabyć, muszę podjechać metrem na plac Wilsona lub dać znać żonie, żeby mi go kupiła w drodze z pracy.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Jeśli wspieraniem można nazwać pochrapywanie pod krzesłem, to w pracy najbardziej wspiera mnie pies. Często jest tak, że już dawno rzuciłbym robotę w cholerę, poderwał się z tego krzesła i zajął czymś innym, ale nie mogę, dalej tam tkwię i walę paluchami w klawiaturę, bo przecież nie przerwę bydlęciu snu. To byłoby nieludzkie. Mamy też kota. Toczę z nim regularne boje przy wodopoju. Wodopojem jest szklanka stojąca przy laptopie. Tak już bowiem mam, że w robocie lubię sobie golnąć. Wodę. Niegazowaną. Kranówę wręcz. Jak zwierzę. Przychodzi więc co jakiś czas kot, żeby napić się wody ze szklanki. I jak stracę czujność, to nawet mu się udaje. I potem siedzę godzinami jak ostatnia ofiara losowa, spragniony i z wodą wypitą, jednak wstać i nalać nowej nie mogę, bo przecież pod krzesłem pochrapuje to bydlę, którego nie obudzę, bo to byłoby nieludzkie. Jak więc widać, nie jest łatwo, koleżanki i koledzy, naprawdę nie jest łatwo w tym naszym najspokojniejszym zawodzie świata.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Żona lubi się chwalić w pracy mężem tłumaczem, więc całkiem sporo moich książek zapełnia półki biblioteczek sędziów w całej Polsce. No, chyba że oddali je na makulaturę. Z raz czy dwa zdarzyło mi się też ulec namowom i przekazać pakiet swoich książek na aukcję charytatywną, ale szybko się zniechęciłem, bo jakoś, nie wiedzieć czemu, książki niespecjalnie znanych autorów z autografami niespecjalnie znanego tłumacza cieszyły się niespecjalnym wzięciem. Aha, zawsze też odkładam jeden egzemplarz autorski na moją półeczkę chwały. Chociaż i tak mocno niekompletną ona jest: liczne przeprowadzki i zawirowania życiowe przetrzebiły jej zawartość i z jakichś siedemdziesięciu książek, które przetłumaczyłem przez te dwadzieścia lat, mam może ze trzydzieści.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

O żadnych zasadach BHP nie ma mowy. Taką już mam naturę, że nawet najspokojniejszy zawód świata potrafię zamienić w film gore. Ataki histerii (że nie zdążę, że nie podołam, że już nigdy żadne wydawnictwo nie da mi nic do tłumaczenia) są u mnie na porządku dziennym. Podobnie jak ponure rozmyślania o czwartej nad ranem. A przy tym cały czas dbam o image luzaka, więc tak też zwykle jestem postrzegany.

Kiedyś w trakcie pracy słuchałem muzyki, jednak od kilku lat za bardzo mnie rozprasza. Teraz słucham jej najczęściej podczas gotowania. Prawda jest taka, że bez przerwy coś pichcę. Nie, żeby ze mnie zaraz był jakiś Modest Basiura biegający po sterylnie czystej kuchni z probówkami i butlą z ciekłym azotem, ale tak, mogę powiedzieć, że gotowanie to moja pasja.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Miałem kiedyś cudowną redaktorkę prowadzącą, istną skarbnicę bon motów. A do tego straszliwą terrorystkę, przez którą nabawiłem się telefonicznej fobii, bo miała irytujący zwyczaj wydzwaniania do mnie z każdą pierdołą. Kiedyś zadzwoniła tuż przed północą i zakrzyknęła: „Panie Piotrku, ten pana bohater na 128. stronie powiedział „O Boże”! Czy tak mówią prawdziwi mężczyźni? No niech pan powie. Jak powiedziałby prawdziwy mężczyzna? No jak? No <<kurwa>> by powiedział. Ale oczywiście takiego słowa w książce nie może pan użyć”. Takich słów, których jej zdaniem nie wypadało używać w książkach, było zresztą więcej. Na przykład raziło ją słowo „sutek”. „Wie pan, panie Piotrku, sutków to ja nie lubię”. Albo „tost”. „No po co, po co, skoro mamy takie piękne słowo grzanka”. Muszę jednak przyznać, że uratowała mnie przed niechybnym zatraceniem się w odmętach angielszczyzny i wynarodowieniem językowym. To było jakieś piętnaście lat temu, pracowałem wtedy jeszcze jako nauczyciel, po szkole wracałem do domu i siadałem do tłumaczeń, praktycznie harowałem na dwóch etatach. W pewnej chwili w tym kołowrotku zabrakło mi czasu, siły i chęci na czytanie książek. I ona to natychmiast wyczuła. „Panie Piotrku. Pan przestał czytać. Ja to widzę. Proszę natychmiast znów zacząć, bo straci pan język. Tylko polskie książki, nie tłumaczenia, bo z tymi tłumaczeniami to, wie pan, nigdy nic nie wiadomo”. Więc w sumie sporo jej zawdzięczam.

Ważne dla ciebie książki?

Gdybym miał wskazać dwie książki, które mnie ukształtowały w dzieciństwie, byłyby to: zbiór opowiadań Mrożka „Deszcz” i humoreski Twaina zamieszczone w zbiorze „Nieszczęsny narzeczony Aurelii”. W podstawówce czytałem je na okrągło. Niewykluczone, że to im zawdzięczam upodobanie do absurdu i groteski. W okresie licealnym przeżyłem silne zauroczenie twórczością Heinricha Bölla. A chwilę później Vonnegutem, Vianem, Irvingiem, Rothem. Potem przyszła klasyka. Opowiadania Czechowa, „Pani Bovary”, „Anna Karenina”… Genialna literatura w kapitalnych przekładach. Teraz, gdy już jestem starym grzybem, jak każdy stary grzyb czytam głównie literaturę faktu.

 Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

 Pewnie wyjdzie na to, że się kryguję, ale przekład, który mógłbym z czystym sumieniem polecić, chyba dopiero przede mną. Owszem, zdarzały mi się książki, z których byłem zadowolony, jak na przykład biografia Leni Riefenstahl autorstwa Stevena Bacha. Ale czy jest na tyle dobrze przetłumaczona, że wypada się nią chwalić? Nie wiem, to rzecz sprzed dziesięciu lat, trochę boję się teraz zajrzeć do środka. Ja w ogóle mam dość krytyczny stosunek do swojej pracy, zawsze, kiedy mnie chwalą, myślę sobie: „Cóż, widać inni są jeszcze gorsi”.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś/przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

 Właśnie rozpocząłem pracę nad „Killers of the Flower Moon” Davida Granna, autora „Zaginionego miasta Z”, które wyszło u nas w znakomitym przekładzie Dominiki Cieśli-Szymańskiej. Wiele sobie obiecuję po tej książce, zwłaszcza że do jej ekranizacji ponoć przymierza się Martin Scorsese. Może to właśnie będzie ten mój przekład, który wszyscy powinni przeczytać?