Zofia Szachnowska-Olesiejuk
Jako absolwentka filologii angielskiej i translatoryki Zofia Szachnowska-Olesiejuk (zob. profil) specjalizuje się we współczesnej literaturze i kulturze amerykańskiej, tłumacząc zarówno z języka angielskiego na polski, jak i z polskiego na angielski. W jej dorobku translatorskim znajduje się blisko 40 przekładów, obejmujących zarówno beletrystykę, jak i literaturę popularnonaukową, są wśród nich także teksty poetyckie oraz utwory muzyczne. W poniższym wywiadzie opowiada między innymi o tym, jaką rolę w jej karierze odegrały krwiożercze piranie w babcinym stawie, jakie niekonwencjonalne narzędzia mogą pomóc w pracy nad przekładem, i tym, jak kojący i inspirujący wpływ miewa szum bałtyckich fal.
Na początek o początkach…
Skoro o początkach, to na początku było Słowo. Czyli w wieku mniej więcej ośmiu lat napisałam swoją pierwszą powieść zatytułowaną „Marzenie ściętej głowy” i była to rzecz traktująca o krwiożerczych piraniach w stawie mojej babci. Potem doszłam do wniosku, że jednak wolę czytać książki niż je pisać i w tym przekonaniu dotrwałam mniej więcej do trzeciego roku studiów na filologii angielskiej, kiedy to podczas zajęć z przekładu okazało się, że tłumaczenie XX-wiecznej poezji amerykańskiej sprawia mi tyle samo radości, co krwiożercze piranie i tak mi już zostało. A mówiąc poważnie, to zaczęło się od telefonu w dłoni i wydzwaniania do wszystkich wydawnictw w Polsce w nadziei, że któreś da szansę filolożce po studiach bez żadnego dorobku. I tak trafiłam do Bellony, w której redaktor miał akurat stan emergency i postanowił zaryzykować, rzucając mnie na głęboką wodę non-fiku popularnonaukowego. Na szczęście nie utonęłam, a potem to już poszło.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Zawsze byłam nocnym markiem, czy raczej markinią, i najlepiej pracowało mi się w nocy albo nad ranem, kiedy w piekarni naprzeciwko ruszała produkcja chleba i bułek, których zapach nierzadko zasilał moją wenę twórczą. Ale odkąd na świecie pojawiła się nasza córka i opcja odespania przestała być stałym elementem tłumackiego grafiku Zosi, nauczyłam się pracować w godzinach poranno-południowo-wczesnopopołudniowych, kiedy Lidia jest w szkole, a ja mam tak zwany święty spokój.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Mam biurko, nawet dwa, ale dopiero uczę się z nich korzystać, bo przez lata beztrosko szlajałam się z laptopem po kanapach, łóżkach, fotelach i innych nieprzystosowanych do tego miejscach, co poskutkowało poważnym urazem kręgosłupa i teraz już wiem, że albo ergonomiczne stanowisko pracy, albo nóż chirurgiczny, więc odpowiedź brzmi biurko.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Kiedy sto lat temu zaczynałam przygodę z tłumaczeniem, korzystałam przede wszystkim ze słowników papierowych, ale z czasem przerzuciłam się na słowniki elektroniczne – i to głównie angielsko-angielskie, natomiast z polskich chyba najczęściej w użyciu jest słownik synonimów. No i moja niezastąpiona Mama, która jest wspaniałą polonistką i jeszcze wspanialszą redaktorką posiadającą chyba wszystkie słowniki świata, więc tu dodaję opcję „telefon do Mamy”.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Zewsząd. Uważam, że każde źródło informacji jest dobre, tylko trzeba umieć je weryfikować, a najlepiej korzystać z kilku na raz. Dodatkowo bezwzględnie wykorzystuję moją rodzinę i przyjaciół, specjalizujących się w tylu dziedzinach, że zawsze znajdzie się ktoś, kto albo sam będzie wiedział, albo będzie wiedział gdzie szukać. No i oczywiście jest jeszcze opcja „telefon do Mamy”.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Niestety jestem osobą skrajnie upartą, więc kiedy się zablokuję, to tak długo będę nad tym ślęczeć, aż wymyślę opcję, która będzie dla mnie do zaakceptowania. Podejście „albo ja, albo to zdanie” na moje nieszczęście nie jest ani wydajne, ani przyjemne, ale tak już mam i nic się z tym nie da zrobić.
Redaktor to…?
Sojusznik, czujny obserwator, ktoś, kto z dystansem patrzy na tekst, do którego ja ten dystans tracę w okolicach piątego miesiąca albo pięćsetnej strony, ktoś, od kogo mogę się wiele nauczyć i komu tak samo jak mnie zależy przede wszystkim na książce, dzięki czemu ratuje i mnie, i książkę, kiedy dopadnie mnie pomroczność jasna. A bardziej prywatna odpowiedź brzmi: moja Mama 🙂
Od kogo uczysz się przekładu?
Uczę się, czytając, czytając i jeszcze raz czytając, zarówno klasyki literatury światowej, jak i współczesne przekłady.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Kofeina. Kofeina. Kofeina. Plus słońce – co w naszym klimacie nie zawsze jest opcją dostępną, w związku z czym zamieniam je na kofeinę. No i sen – jak się wyśpię, idzie mi jak z nut, jak się nie wyśpię… kofeina.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
W pracy wspiera mnie jedna istota: mój mąż, który donosi mi kawę, a ponieważ również jest tłumaczem literackim (czasem zdarza nam się przekładać w tandemie, ale wtedy iskry lecą, oj lecą), wspiera mnie także merytorycznie, odpowiadając mi na odwieczne pytanie: Adam, a jak byś powiedział…?
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Jeden egzemplarz autorski staje na półeczce chwały, resztę rozdaję rodzinie, przyjaciołom i jeśli coś zostanie, lokalnym bibliotekom.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Pływam w basenie i w morzu, jeżdżę na rowerze, głównie nad morze, uprawiam jogę (to akurat w domu), chodzę na spacery, najczęściej nad morze, więc wychodzi na to, że relaksuje mnie przede wszystkim morze. No chyba że pogoda nad Bałtykiem jest skrajnie północna, to wtedy oddaję się rozkoszom czytania, pisania i śpiewania piosenek, grania w gry RPG i w planszówki, pieczenia, układania Lego albo po prostu wciągania Netfliksa. No i oczywiście są jeszcze kawiarnie, a w nich kofeina 🙂
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Kiedyś w jednej z tłumaczonych przez mnie książek miałam scenę erotyczną, w której brało udział troje artystów cyrkowych (niezwykle gibkich i zwinnych, wykonujących ewolucje na trapezie i parających się woltyżerką) i choć nie narzekam na swoją wyobraźnię, nie byłam w stanie zwizualizować sobie tego, co dokładnie te postaci wyczyniały w łóżku, więc uznałam, że żeby te akrobatyczne wygibasy precyzyjnie oddać, trzeba tę szaloną pozę zainscenizować. Powiem tylko, że z żywymi ludźmi się nie udało, więc sięgnęłam po należące do mojego dziecka zabawki w postaci lalki Barbie i dwóch Kenów. Na ciąg dalszy tej historii spuśćmy zasłonę milczenia.
Ważne dla ciebie książki?
Na różnych etapach życia miałam wiele fascynacji książkowych, ale one mijały, ja się zmieniałam i tak naprawdę niewiele zostało ze mną do dziś. Więc jeśli przyjąć kryterium, jakim jest wielokrotne wracanie do lektury, to ta krótka lista przedstawia się następująco: „Chimera” Johna Bartha, „Franny and Zooey” J.D. Salingera, „Slaughterhouse-Five” Kurta Vonneguta, „Fikcje” J.L. Borgesa w przekładzie zbiorowym: Andrzej Sobol-Jurczykowski, Stanisław Zembrzuski, Kalina Wojciechowska, Kazimierz Piekarec, „Alicja w krainie czarów” Lewisa Carrolla w przekładzie Roberta Stillera i Muminki (wszystkie części) Tove Jansson w przekładzie Ireny Szuch-Wyszomirskiej.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Bardzo trudno jest mi wybrać jeden, bo w każdy włożyłam kawałek siebie, każdy był wyzwaniem i przygodą. Dlatego wykażę się niesubordynacją i podam… trzy? Bo każdy jest zupełnie inny i każdy równie ważny. „Być człowiekiem” Nicole Krauss, „Muzyka żab” Emmy Donoghue i przełożona razem z mężem Adamem „Księga zwierząt niemalże niemożliwych” Caspara Hendersona.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
W tej chwili pracuję nad dwoma, bardzo różnymi od siebie przekładami – historyczną powieścią obyczajową, którą tłumaczę z języka polskiego na angielski, oraz książką non-fiction, którą przekładam z angielskiego na polski, dotyczącą przemocy wobec dzieci w placówkach edukacyjnych. A ostatnią przełożoną przeze mnie książką, która ujrzała światło dzienne jest wydany przez Filtry esej biograficzny autorstwa Allyson McCabe „Dlaczego warto rozmawiać o Sinéad O’Connor”.