Aktualności

Grudniowym tłumaczem miesiąca STL został Dariusz Żukowski (zob profil). Przekłada głównie książki z gatunków i dziedzin takich jak reportaż, esej, dzienniki, proza i teksty prasowe. Bliskie są mu także dizajn, architektura, fotografia, nauki społeczne, Bliski i Środkowy Wschód i kuchnia wege. Przełożył trzydzieści kilka książek i liczne teksty drobne.

W 2015 otrzymał nagrodę „Literatury na Świecie” w kategorii Nowa Twarz w Przekładzie za tłumaczenie Delirycznego Nowego Jorku Rema Koolhaasa. W 2017 został laureatem Nagrody im. Jerzego i Hanny Kuryłowiczów za przekład książki popularno-naukowej W rzeczy samej Marka Miodownika (zobacz poprzednie).

Na początek o początkach.

Przez kolegę z etnologii („ty czytasz po angielsku, nie?, a potrzebują rozgarniętych recenzentów”) trafiłem do wydawnictwa Znak, poznałem mechanizmy powstawania książki i współpracy tłumacza z redakcją, w końcu po paru latach zaproponowałem, że może ja bym coś, tu, tego… Faktem jest, że miałem uprzywilejowany start z wnętrza systemu i nie musiałem się dobijać do żadnych głuchych wrót. Choć moją pierwszą próbkę odrzucono. Na szczęście, bo ta książka się w końcu nie ukazała. Drugą był kryminał. Potem waga rosła. Wraz z nią panika.

Pierwsze przebudzenia świadomości ku przekładowi miałem w nastolęctwie. Trafiał mi w ręce jakiś wiersz czy opowiadanie, po chwili lektury zaczynało mi się układać w głowie w siatkę językowych możliwości i satysfakcjonujących rozwiązań po polsku. Jakoś samo się działo się. I dzieje do dziś.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

Podróż do kresu nocy.

Podejrzewam, że mam marsjańskie geny, tam doba trwa 25 godzin i taki rytm odpowiadałby mi najbardziej. Inaczej ciągle mi się przesuwa w stronę świtu i muszę ściągać cugle czuwania.

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

Zmiennie. Rutyna i nawyki robią z człowieka starca. Sofa, fotel, krzesło przy stole, środki transportu, knajpy, biblioteki. Każde miejsce ma trochę inną nutę i inaczej moduluje mój tok myślenia: czasem w kawiarni coworkingowej wpadnę na rozwiązanie, które nijak mi się nie narzucało w łóżku czy pod prysznicem. Bo też poza oficjalnie wykrojonym w materii dnia tłumaczeniowe tryby poruszają się stale, a pomysły wpadają w najbardziej nieoczekiwanych momentach.

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Elektroniczny. Wszystko elektroniczne.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

Jestem zwierzęciem internetu, a sieć jest rozległa i nieskończona. Biblioteki służą mi głównie do sprawdzania cytatów i okazjonalnie jako miejsce cichej pracy. To swoją drogą zabawne, że miejsca powstałe w celu upowszechniania literatury, stawiają przed zwykłym człowiekiem tyle barier, by się do niej dostać.

Kiedy się zablokujesz, to…?

Robię 30 pajacyków. Pajacyki to aerobowe superćwiczenie – poruszają wszystkimi mięśniami, podnoszą ciśnienie, redukują ryzyko fotelowej zakrzepicy, wywołują zdyszany uśmiech i można je wykonać prawie wszędzie – koniecznie spróbujcie choćby teraz.

Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?

Czy patrzeć na mapę przed ruszeniem w trasę? Czy sprawdzić obecność papieru przed zajęciem toalety?

Czytać. Co najmniej podczytać. Wymaga tego i warsztat, i uczciwość zawodowa. Trzeba zapoznać się z tekstem na tyle, by w połowie drogi nie wykręcił tłumaczowi przykrego numeru. Bo można wpaść na sceny i treści, których nie chcemy firmować (wychodzę z założenia, że tłumacz powinien wykazywać spójność światopoglądową i daje twarz politycznej i etycznej stronie opracowywanych tekstów). Niewinnie wyglądająca powieść akcji może się raptem okazać tekstem zachęcającym do nawrócenia religijnego. Bohater może nagle okazać paskudne, konserwatywne oblicze. Albo choćby dowiesz się nieoczekiwanie, że iks lat temu wyszedł mało znany prequel i w ostatniej chwili przed deadlinem trzeba uzgodnić sporo terminologii. (Przypadki autentyczne).

Czytać zwłaszcza w przypadku tekstów non-fiction, by uświadomić sobie zakres czekających nas prac (konsultacji, poszukiwań bibliotecznych). Tylko wtedy możemy sensownie wycenić taką robotę – ale i uczciwie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy naprawdę kompetentnie podołamy dziełu.

Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?

Oglądanie przelewu na koncie, zwłaszcza po otrzymaniu jakiejś nagrody.

A najmniej fajny?

Zasiadanie do czytania przekładu po wykonaniu wstępnie przygotowanej surówki i rozstrzyganie ukośników zaznaczających miejsca wątpliwe (to też robię, gdy się zablokuję: stawiam dwie skośki i idę dalej, licząc, że to już nigdy nie wróci. Ale zawsze wraca).

Redaktor to…?              

Świadek moich najbardziej intymnych porażek.

Od kogo uczysz się przekładu?

Od zespołów redakcyjnych z tłumaczami na czele, które wydają dobrze przełożone książki, bym mógł podczas lektury sobie myśleć: „Dobre rozwiązanie, proste, zwięzłe, naturalne, blisko tekstu, nie wiedziałem, że tak można, kradnę”.

Co powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?

Młodszym: Nie wierzcie swoim pierwszym pomysłom, jeśli przyszły zbyt łatwo i są podejrzanie podobne składniowo do oryginału. Kalkowanie to wasz największy problem. Przeczytajcie zdanie na głos. Szukajcie innych wersji.

Starszym: Śledźcie trendy w przekładzie oraz życie środowiska. Nie okopujcie się zbyt mocno na nienegocjowalnych, pryncypialnych pozycjach. Nie traktujcie nowych stowarzyszeń branżowych czy wręcz całej populacji tłumaczy 50-minus jako wrogiego monolitu. Niejednej rzeczy możecie się jeszcze nauczyć, a jeszcze więcej – nauczyć innych.

A co powiedziałbyś ministrowi kultury?

To samo, co prawie każdemu politykowi: twoja praca to SŁUŻBA, nadęty bufonie.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

Dobra kawa, herbata zielona, woda i Cola Zero to moje ciecze godzin mozolnych. Lekkie wegetariańskie posiłki.

A, i pajacyki. Wstańcie teraz od ekranu i zróbcie pajacyki.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Koty są nieprzyjemne w dotyku, a gekony kompletnie bezużyteczne, można je nadepnąć albo przypadkiem zmiażdżyć drzwiami. Chyba że jest to gekon toki – gdy odzywa się po raz pierwszy w ciągu dnia swoim głośnym żabim „fak ju”, wiem, że jest po osiemnastej i pora coś zjeść. (Powyższe dotyczy zamieszkiwania w Tajlandii). W Polsce wspiera mnie Pies Florek dbający o to, żebym przeszedł codziennie te pięć–osiem kilometrów. Także z jego powodu rzadko bywam w bibliotekach. Jeśli bibliotekarze (muzealnicy, bankowcy, urzędnicy) to czytają, niech zaczną wpuszczać Psy do sal czytelnianych (etc.). Ta obrazoburcza z pozoru idea po chwili zastanowienia być może wyda się wam całkiem akceptowalna.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Rozdaję, jeśli tylko ktoś z przyjaciół chce, bo nie lubię gromadzić przedmiotów, zwłaszcza książek. Po profesji wydawcy został mi uraz do książek – tyle się tego drukuje, tyle się potem mieli, wszędzie ich pełno, mało co naprawdę ważne. Sobie zostawiam po dwa egzemplarze.

Teraz przyszło mi do głowy, że wystarczy jeden.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

Jeżdżę na motocyklu. Dwie godziny wiatru, wibracji, szybkich decyzji, zakrętów, przyspieszeń i zapachu trasy naciskają inne guziki w mózgu, człowiek wraca zupełnie odnowiony.

Wędruję po lasach. Dwa razy w roku 40-kilometrowy nocny rajd na orientację na Dolnym Śląsku; co tydzień lub dwa – własny wypad na leśne ścieżki. Kiedy ja robię 25 km, biegający Florek 60.

Zostańmy przy tych dwóch sprawach, choć angażuję się w wiele innych rzeczy i staram się utrzymywać jakieś kontakty z ludźmi, bo wiodąca do depresji samotność w tym zawodzie to poważne zagrożenie.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Grzebiąc w archiwach kultury, odkryłem „Dispatches” Michaela Kerra i wysłuchałem w audiobooku. Będąc pod wielkim wrażeniem, postanowiłem napisać mail do Karakteru, że to książka idealnie dla nich, nie ma po polsku, a koniecznie trzeba wydać, choć stara. Uruchamiam maila, spływają newslettery, machinalnie je przeglądam. W jednym zapowiedzi wydawnicze. „Depesze” w przekładzie Krzysztofa Majera. Wydawca: Karakter. W takich momentach chichocze wewnętrzny solipsysta.

Ważne dla ciebie książki?

Carver, Faulkner i inni Amerykanie tego pokolenia, Styron, McEwan, Dick, Sadek Hedayat, Dostojewski, Llosa, stare antologie „Kroki w nieznane”, Strugaccy, oj, to pytanie jak o ulubiony kolor: wszystkie są konieczne, choćby w pierwszej chwili raziły oko albo zdawały się mdłe.

Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

Myślę, że „Lato” Coetzee’ego, chociaż jestem też zadowolony z niszowej książeczki „Jak zostać dizajnerem i nie stracić duszy” Shaughnessy’ego, a także dzienników Sontag. W ten sprytny sposób przemyciłem tu cztery tytuły.

Co teraz tłumaczysz przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Mam na warsztacie dwie skrajnie różne książki, które tłumaczę na zmianę: „Late Essays” J.M. Coetzee’ego i autobiografię Demi Moore, niedawno ukazały się thriller „Łańcuch” McKinty’ego i „Becoming” Michelle Obamy. Ten rozrzut dobrze obrazuje moje nastawienie do przekładu: różnicować, nie zamykać się w gatunkach czy tematach. Listę moich przekładów znajdziecie na Elektroniczny pies