Lipcową tłumaczką STL jest Katarzyna Aniszewska (od niedawna Sedarsky) (zobacz profil) absolwentka ugrofinistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Tłumaczka, recenzentka, a przede wszystkim – czytelniczka. Marzy o przygarnięciu wszystkich, dotąd dalece marginalizowanych fińskojęzycznych perełek i uwiciu dla nich ciepłego, wydawniczego gniazdka. Trochę paradoksalnie, zamiast w Finlandii mieszka na stałe w sąsiedniej Szwecji (zobacz poprzednie).
Na początek o początkach.
Szczerze mówiąc, sama nie wiem, kiedy się to wszystko zaczęło. Pisać lubiłam od zawsze: w dzieciństwie wyżywałam się na rodzinie, regularnie publikując swoją własną gazetę, później prowadziłam szkolną kronikę i z pasją zapisywałam sekretny pamiętnik, siląc się na możliwie jak największą wieloznaczność i poetyckość. Nigdy nie przyszło mi jednak do głowy, żeby powiązać to zamiłowanie z planami zawodowymi – aż do momentu, kiedy straciłam rozum i zaczęłam studiować fiński. Pierwszy silny impuls do tłumaczenia dała mi lektura „Baby Jane” Sofi Oksanen (w Polsce znanej już wtedy ze znakomitego „Oczyszczenia” w tłumaczeniu Sebastiana Musielaka). Książka spodobała mi się tak bardzo, że z potrzeby serca przełożyłam jej fragment na polski, sądząc, że robię ludzkości ogromną przysługę. To, co mi wyszło, przesłałam radośnie do wspomnianego już Sebastiana, prosząc o uwagi i rekomendację, potrzebną do zdobycia grantu na próbkę tłumaczenia. Na szczęście, w ogóle nie zdawałam sobie sprawy z wagi tego, co robię; z własnej niewiedzy i niedociągnięć, nad którymi przyjdzie mi potem pracować przez lata. Ostatecznie, Sebastian nie tylko pomógł mi zdobyć rzeczony grant, ale poświęcił ogrom swojego czasu, pomagając mi później w pracy nad kolejnymi fragmentami książki. I choć ta do tej pory nie doczekała się wydania, współpraca z Sebastianem zaowocowała jeszcze jednym przekładem – moim pierwszym, oficjalnym – czyli powieścią „To się zdarzyło tutaj” opublikowaną przez oficynę Wolny Tor.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Zdecydowanie dzień. Jak tylko mogę, staram się zachować pozory „normalności” i regularności. Pracuję tylko wtedy, kiedy w pracy jest mój mąż, wieczory i weekendy zostawiając dla nas. Ale wszystko wskazuje na to, że za kilka tygodni, kiedy nasza rodzina powiększy się o jeszcze jedną osobę, ten piękny system zastąpi kompletna anarchia.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
W ciągu dnia zazwyczaj podróżuję z laptopem po całym mieszkaniu, w poszukiwaniu odpowiedniego światła. Co jakiś czas zamieniam więc biurko na kanapę, kanapę na stół w kuchni, stół w kuchni na łóżko, łóżko na podłogę… I tak w kółko.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Najczęściej zdecydowanie elektroniczny, fińsko-fiński lub fińsko-angielski. Ale ponieważ dotąd nie odnalazłam w sieci dobrej wersji fińsko-polskiej, nigdy nie siadam zbyt daleko od dwutomowego słownika Czesława Kudzinowskiego, wydanego w latach 80-tych. OK, możliwe, że Czesiek wciąż określa komputer mianem „elektronicznej maszyny liczącej” – ale kiedy przychodzi przetłumaczyć wyraz dialektalny czy anachroniczny, naprawdę ciężko o lepszy autorytet.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz
informacje?
Wikipedia często służy mi jako słownik – ale czerpię z niej wszelakie informacje, starając się zawsze zachować do tego, co czytam, odpowiedni dystans. Podobnie jest z całą siecią. Do książek sięgam, kiedy sytuacja jest już bardzo trudna. Etapem pośrednim jest zawsze zapytanie kogoś, kto zna się lepiej na danym temacie i/lub ma do tekstu większy dystans, żeby prędzej pewne rzeczy dostrzec.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Jak wielu innych tłumaczy, zazwyczaj pomijam blokujący mnie fragment i wracam do niego później, z nieco odświeżonym umysłem. Bardzo często problemy, które na początku wydają się nie do przeskoczenia, po kilku dniach jawią się już zupełnie inaczej. Kiedy dopada mnie blok absolutny i nic, co napiszę, nie ma najmniejszego sensu, staram się zrobić kilka godzin przerwy albo przełożyć pracę na następny dzień. O ile to możliwe. Jeśli nie – piszę dalej, cicho pochlipując i zaklinając, że znajdę sobie w końcu normalną pracę.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy
nie czytać?
Powiedziałabym: czytać! – ale rzadko kiedy jest na to czas. Do tej pory miałam to szczęście, że każdą książkę, którą dostałam do tłumaczenia, miałam już okazję przeczytać wcześniej. To bardzo pomagało. Gdyby tak się nie ułożyło, krótkie terminy na pewno nie pozwoliłyby mi na przeczytanie więcej niż jednego rozdziału do przodu.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Chyba sam początek – kiedy siada się przed nowym wyzwaniem, ze świeżym spojrzeniem. Miło jest też sczytywać gotowy tekst i w nim rzeźbić, patrzeć, jak robi się coraz to mniej koszmarny. Przyjemnie jest, jeśli ktoś potem powie, że jakiś fragment mu się spodobał czy go rozśmieszył – to pomaga i dodaje siły. A chwil zwątpienia jest w tym zawodzie wystarczająco dużo.
A najmniej fajny?
Uświadomienie sobie własnego błędu po fakcie – kiedy tekst jest już u wydawcy lub, co najgorsze, na półce. Drugie miejsce na podium zajmują u mnie wszelkie fragmenty rymowane, które tłumaczę z absolutnym przerażeniem. Mało fajne są też długie przerwy między jednym a drugim zleceniem – kiedy ma się wrażenie, że kolejnego już nigdy nie będzie.
Redaktor to…?
Dobry opiekun i błogosławieństwo. Do tej pory miałam z redaktorami same pozytywne doświadczenia. Świadomość, że inna osoba czy osoby zaopiekują się tekstem i zauważą to, co ja mogłam przeoczyć, bardzo uspokaja. Przekonałam się o tym szczególnie boleśnie, kiedy jedno z moich tłumaczeń puszczono do druku bez żadnej redakcji autorskiej. Po paru miesiącach czekania na powrót tekstu, przez przypadek dowiedziałam się w Internecie, że książka już wyszła. Nie wiem, czy ktoś ją zredagował – i jeśli tak, to co dokładnie zmienił. Do dziś boję się zajrzeć do środka.
Od kogo uczysz się przekładu?
Staram się uczyć przede wszystkim od bardziej doświadczonych tłumaczy, których spotykam na swojej drodze. Oprócz wspomnianego wyżej Sebastiana, kopalnią wiedzy i inspiracji jest dla mnie od lat również Iwona Kiuru. Nawet oni nie są jednak w stanie powstrzymać mnie od potknięć i błędów, więc staram się wyciągać wnioski z każdej trudnej lekcji. Świetną nauczycielką jest dobra polska literatura, którą staram się czytać regularnie, żeby tu, na obczyźnie kompletnie nie zapomnieć własnego języka.
Co powiedziałabyś/powiedziałbyś młodszym
tłumaczom? A starszym?
Wszystkich poprosiłabym chyba o wzajemny szacunek i wsparcie. Żeby młodsi cenili tych starszych, a starsi nie dyskredytowali młodszych – i żeby w takiej atmosferze jak najwięcej ze sobą rozmawiać.
A co powiedziałbyś/powiedziałabyś ministrowi kultury?
Jestem ostatnią osobą, która powinna tę rozmowę przeprowadzić, ale dobrze by było, gdyby ktoś o mocniejszych nerwach przedyskutował z ministrem zatrważającą sytuację socjalną, w jakiej znajduje się większość tłumaczy.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Jako że spirytus i inne pokrewne nie wchodzą teraz w grę, pocieszam się, zwiększając nieco konsumpcję cukru. Ale największą energię do działania daje mi dobry tekst i wiara w to, że jego tłumaczenie ma sens.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Największe zaangażowanie w tekst wykazuje mój kot – Tymek – który odpowiedniej weryfikacji dokonuje całym ciałem, ładując się na laptopa lub padając plackiem na mojej dłoni, kiedy zaczynam już wypisywać bzdury.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Nie będzie to oryginalna odpowiedź – jeden zawsze zostawiam dla siebie, na wypadek gdybym w przyszłości odważyła się do niego zajrzeć; za to resztę staram się rozdać potencjalnie zainteresowanym: kolegom i koleżankom z branży, najbliższym przyjaciołom, rodzinie… Wszystko zależy od ilości egzemplarzy, a ta bywa różna.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Przede wszystkim, staram się nie tłumaczyć nocami i trzymać się określonych godzin pracy. Żeby przed nadejściem deadline’u kompletnie nie zwariować, zawsze dzielę sobie strony tekstu przez ilość dni, które pozostały mi na tłumaczenie – tak, żebym wiedziała, jakie minimum muszę każdego dnia przepracować. Kiedy ten minimalny plan zostaje osiągnięty, wychodzę na spacer, gotuję, czytam, spędzam czas z bliskimi. A jeśli dalej mam ochotę – tłumaczę więcej, już z innym nastawieniem i bez spiny.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Moje życie jest jakieś takie mało anegdotyczne. To, co mi teraz przychodzi do głowy, nie wiąże się bezpośrednio z zawodem tłumacza, a raczej z faktem, że związałam się jakoś z czymś tak cudacznym i egzotycznym jak język fiński. I tak, na przykład, ludzie od lat regularnie wypytują, kiedy ostatnio byłam w „Finach”. A kilka lat temu pewien anglojęzyczny dżentelmen, chcąc nawiązać ze mną znajomość, próbował dopytać się, co studiuję. Kiedy odpowiedziałam, że „Finnish”, z pobłażaniem zapytał raz jeszcze, dodając, że rozumie, że już skończyłam – ale jaki kierunek? Po kilku takich wymianach, biedak zupełnie się poddał i stwierdził, że z tak niekumatą babą to on już godać nie bydzie.
Ważne dla ciebie książki?
Z czasów najodleglejszych: wszystkie tomy „Muminków”, szczególnie ten ostatni („Dolina Muminków w Listopadzie”) – za oswojenie cierpienia i wyobcowania. I „Porwanie Baltazara Gąbki” – za jedną z pierwszych przygód z absurdem.
Z czasów nieco późniejszych: „O pięknie” Zadie Smith i „Czas utrwalony” Andrieja Tarkowskiego – za ważne refleksje na temat sztuki.
A z ostatnich czasów: dziwaczno-magiczna proza Wioletty Grzegorzewskiej i „Ma być czysto” Anny Cieplak – za oddanie głosu tym, których rzadko się słucha.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Z największym przekonaniem poleciłabym chyba mój pierwszy przekład – krótką i niepozorną, ale chwytającą za serce powieść „To się zdarzyło tutaj” Raiji Siekkinen. Na pracę nad tłumaczeniem miałam zdecydowanie więcej czasu niż zwykle, do tego na każdym kroku wspierał mnie niedościgniony kolega po fachu, Sebastian Musielak – dzięki czemu mam teraz pewność, że każde zdanie otrzymało uwagę, na jaką zasługiwało.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś/przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w
Twoim przekładzie?
Jakoś w tym roku nakładem wydawnictwa Helion powinna się ukazać książka, nad którą pracowało mi się wyjątkowo przyjemnie. To swego rodzaju karykatura popularnych w ostatnich latach poradników lifestylowych, sprowadzających przepis na szczęście do jednego (zwykle nie do końca przetłumaczalnego) hasła, typu „hygge” czy „lagom”. Fińska odpowiedź na wszelkie życiowe rozterki to „kalsarikänni”, czyli samotne picie w bieliźnie, bez zamiaru wyjścia z domu. Ten wyczerpujący instruktaż, jak osiągnąć alkoholowe zen, przetłumaczyłam w całości będąc już w ciąży – ale mam nadzieję, że moje odcięcie od tematu nie wpłynęło w żaden sposób na jakość tłumaczenia.