Aga Zano Członkini zwyczajna Pokaż dane kontaktowe
Języki źródłowe
angielski, polskiJęzyki docelowe
polski, angielskiSpecjalizacje
literatura dziecięca i młodzieżowa, literatura faktu, literatura popularna, prozaBiogram
Tłumaczka z j. angielskiego na polski i z polskiego na angielski. Stypendystka Literature Ireland, Queen’s University Belfast i University of Edinburgh. Tłumaczyła między innymi powieści Bernardine Evaristo, Charlesa Yu, Lucy Caldwell, André Acimana, C Pam Zhang, Joshuy Cohena, Colluma McCanna. W 2023 roku za przekład powieści Dziewczyna, kobieta, inna Bernardine Evaristo została nominowana do Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
W internecie
Wybrane przekłady
Mógłby spaść śnieg [Cold Enough For Snow] Jessica Au wyd. ArtRage 2023 |
|
Ucieczka z Chinatown [Interior Chinatown] Charles Yu wyd. ArtRage 2023 |
|
Intymności [podwójny zbiór opowiadań: Multitudes i Intimacies] Lucy Caldwell wyd. Pauza 2022 |
|
Trans i pół, bejbi (Detransition, Baby) Torrey Peters wyd. WAB, 2022 |
|
Ewangelia dzieciństwa (A Children’s Bible) Lydia Millet wyd. Echa, 2022 |
|
Ile z gór tych złota (How Much of These Hills Is Gold) C Pam Zhang wyd. Echa, 2021 |
|
Apeirogon Colum McCann Wydawnictwo Poznańskie, 2021 |
|
Niepoprawna mnogość (Being Various), antologia, współtłumaczenie przekład opowiadań: wyd. Pauza, 2021 |
|
Dziewczyna, kobieta, inna (Girl, Woman, Other) Bernardine Evaristo Wydawnictwo Poznańskie, 2021 |
|
Światło innych gwiazd (Light from Other Stars) Erika Swyler wyd. Czarna Owca, 2020 |
|
Pięć zauroczeń (Enigma Variations) André Aciman wyd. WAB, 2020
Dopiero po jakimś czasie zacząłem podejrzewać, że radość, którą czuję, nie jest udawana. Wystarczy najmniejsze spojrzenie albo najobojętniejsze słowo powitania z twoich ust, by szczęście wypełniło mnie na cały dzień. Nawet jeśli nigdy nie będę mógł cię dotknąć, wystarczy mi na ciebie popatrzeć, by poczuć radość. Sama myśl, że udałoby mi się skraść ci ułamek sekundy i oprzeć policzek o twoją nagą pierś zaraz po prysznicu, nadaje mojemu życiu więcej znaczenia i radości niż cokolwiek, czego pragnąłem lub co zrobiłem od bardzo dawna. Codziennie bez przerwy myślę o twojej skórze. Czasami praca mi przeszkadza. Zabiera czas. To moja zasłona dymna. Całe moje życie to zasłona. Ja sam jestem zasłoną. Prawdziwy ja nie ma twarzy ani głosu, nie zawsze jest przy mnie. Podobnie jak grzmot po błyskawicy, prawdziwy ja może być wiele, wiele kilometrów dalej. Czasami w ogóle nie ma grzmotu. Tylko błysk i cisza. Kiedy cię widzę, jest błysk i cisza. Przyoblekam się w ciszę tak jak żebrak przyczajony w piwnicy okrywa się jutowym workiem. Jestem piwnicą. Moja namiętność karmi się wszystkim poza powietrzem, a potem kwaśnieje jak mleko, co nie potrafi się nawet porządnie zepsuć. Tylko tak zostaje. I nawet jeśli ta namiętność każdego dnia zużywa odrobinę serca, to i tak każda rzecz, która dotyka serca, jest dla niego dobra – przypomina uczucie, staje się uczuciem. Kiedy się do ciebie nie odzywam, mam nadzieję, że ty kiedyś odezwiesz się do mnie, choć nigdy tego nie robisz, bo ja tego nie robię, bo przestaliśmy rozmawiać, jeszcze zanim zaczęliśmy. Na kortach do nikogo się nie odzywasz. Raz usłyszałem, jak starszy pan proponuje ci wspólną partię. To wymagało odwagi, bo jesteś świetnym graczem. Kiedy tylko zapytał, ty się uśmiechnąłeś i powiedziałeś, że byłoby miło. Zazdrościłem mu tej odpowiedzi. Dopiero po miesiącu zrozumiałem, że „byłoby miło” to tylko uprzejma blaga oznaczająca „nigdy”. Zawsze jesteś taki cichy. Kiedy po rozciąganiu odpoczywasz przez dwie minuty przed grą, wstajesz i patrzysz na drzewa pustym, niemal tęsknym wzrokiem wędrującym gdzieś w dal. Wyglądasz smutno i bezbarwnie. „Nie jesteś szczęśliwy?”, mam ochotę zapytać. „Czy ty w ogóle lubisz grać w tenisa?” A jednak musisz być szczęśliwy. Nikogo nie potrzebujesz. Jesteś jak cytadela za murami, dumna ze swoich krenelaży i kolorowych proporców trzepoczących na letnim wietrze. Codziennie rano patrzę, jak idziesz na swój kort, jak grasz, a półtorej godziny później schodzisz. Zawsze taki sam, nigdy ponury, tylko milczący. Czasami mówisz „Przepraszam”, kiedy niechcący stanę ci na drodze, albo „Dziękuję”, gdy odrzucam piłkę, która potoczyła się na mój kort. Tych kilka słów pozwala mi znaleźć pocieszenie w fałszywej nadziei i nadzieję w fałszywych początkach. Wolę chuchać na cokolwiek niż nie mieć nic. Nawet myśl, że z niczego mogłoby wyniknąć nic, daje mi jakieś perspektywy, jakąś pożywkę do rozmyślań, kiedy budzę się w środku nocy i nic nie widzę, ani czarnej pustki w moim życiu, ani zasłony, ani piwnicy, ani nawet nadziei i fałszywych pocieszeń, tylko szczęście, jakie niesie wizja, że twoja kończyna mogłaby dotknąć mojej. Wolę iluzję wiecznego postu od pewności głodu. Chyba właśnie tak wygląda złamane serce. |
|
Kiedy umrę, zjesz mnie, kocie? (Will My Cat Eat My Eyeballs?) Caitlin Doughty wyd. Otwarte, 2020
Koty zjadają zazwyczaj te części ludzkiego ciała, które są najbardziej miękkie i wyeksponowane, jak twarz i szyja. Szczególnym upodobaniem darzą usta i nos. Nie można wykluczyć, że Puszek postanowi sobie chapnąć też gałkę oczną, ale o wiele bardziej prawdopodobne, że zainteresuje się delikatniejszymi i łatwiej dostępnymi opcjami. Czymś takim jak powieki, wargi albo język. „Dlaczego mój ukochany kiciuś miałby zrobić coś takiego?”, zapytacie. Nie zapominajmy, że bez względu na to, jak byśmy kochali naszych domowych mruczusiów, ci goście to oportunistyczni mordercy, którzy dzielą 95,6 procent DNA z lwem. W samych Stanach Zjednoczonych koty mordują 3,7 miliarda ptaków rocznie. Jeśli doliczyć do tego inne miluśkie małe ssaki, takie jak myszki, królisie i nornice, ponure żniwo kotów domowych wzrasta nawet do dwudziestu miliardów rocznie. Co za masakra – nasi mali władcy kanap bez skrupułów przelewają morze krwi słodziutkich leśnych stworzonek. Że co, że Pan Przytulasek to taka poczciwa istotka? Że ogląda z tobą telewizję? Nie, moja droga, Pan Przytulasek to bezlitosny drapieżnik. Dobra wiadomość (dla twojego martwego ciała) jest taka, że niektóre domowe zwierzaki o bardziej oślizgłej i podejrzanej reputacji nie zdołają cię zjeść albo nie będą tym zainteresowane. Węże i jaszczurki na przykład nie skonsumują cię post mortem, chyba że trzymasz w domu warana z Komodo. To jednak koniec pozytywów. Pies na stówę cię zje. „O, nie!”, zawołasz. „Przecież pies to najlepszy przyjaciel człowieka!” Oj, żebyś się nie zdziwił. Punia Milunia bez wahania rzuci się na twojego trupa. Bywa nawet tak, że biegli podejrzewają brutalne morderstwo z premedytacją, a potem okazuje się, że to Punia postanowiła zaatakować martwe ciało. Rozmiar psa nie ma żadnego znaczenia, gdy w grę wchodzi pośmiertne okaleczenie. Weźmy na przykład historię pieska rasy chihuahua o wdzięcznym imieniu Rumpelsztyk. Jego nowy właściciel wrzucił na forum internetowe zdjęcie przedstawiające pupila i dodał kilka zdań o nim: „Jego poprzedni właściciel był martwy od dłuższego czasu, zanim ktokolwiek się zorientował, więc Rumpelsztyk zjadł go, żeby przeżyć”. Jak dla mnie ten chihuahua to mały absolwent szkoły przetrwania dla prawdziwych twardzieli. |
|
The Sky Is Yours (niewydana) Chandler Klang Smith Sharkey wycina swoje imię i nazwisko na plecach jakiegoś kościstego szczuna. Trzech pomyjarzy trzyma małolata za wszarz i wali mu łbem o stół, kiedy ten próbuje się rzucać. Zakład Sharkeya to nie miejsce na bohaterstwo – jeśli już, to na modlitwę. Ściany zdobi nierówny wzór z dziur po nabojach i plam z gipsu tam, gdzie szefowi chciało się je zaszpachlować. Plotka głosi, że dywan w misterne ciemnoczerwone wzory kiedyś był po prostu brązowy. Sharkey ma pewną rękę, a oko wprawne jak zecer, mimo że każda wykrojona litera rozmywa się w kleksach z krwi. – To pierwsze wykroczenie, więc zrobię bezszeryfową. – Ściąga biały podkoszulek i wyciera podpis, podziwia swoje dzieło. „W” w słowie „Eisenhower” wyszło trochę krzywo, ale Sharkeyowi to nie przeszkadza. W tym wieku uczy się już odpuszczać szczegóły. – No, młody, tak ładnie wyglądasz, że chyba cię powieszę przed wejściem. Będziesz mi dyndał nad drzwiami zamiast szyldu. Co wy na to, chłopaki? Pomyjarze żwawo podrywają gówniarza na nogi i szarpią, jakby chcieli pociągnąć go do wyjścia. – Panie S! Przysięgam, kurwa… – irokez chłopaka zwiotczał od potu, żaluzjowe okulary z zielonego plastiku pękły w trzech miejscach. – Przy następnej robocie dostaje pan same najlepsze fanty i jeszcze trochę! – Nie będzie żadnej następnej roboty, chyba że przyniesiecie mi cały szaber w zębach. Nie żartuję. Chłopak próbuje się wyrwać. Pomyjarze podnoszą go wyżej, tak że jego buty na kółkach ledwo dotykają podłogi. – Wszyściutko! Kurwa, przysięgam! – Zwiń choćby łańcuszek od zegarka, to przerobię twoje prochy na diamenty – syczy Sharkey. Pomyjarze puszczają, a chłopak pruje przez sklep i zbiega po schodach tak szybko, że krew nie ma nawet czasu zaplamić parkietu. Drzwi frontowe zatrzaskują się z brzękiem dzwoneczka. Czasami Sharkey myśli, że może powinien znów zacząć chodzić na szaber, mieć na wszystko oko – ale przyzwyczaił się do zarządzania. Przecież nie będzie już robić jak fizyczny. Ponad dwadzieścia lat temu Sharkey zaczął rozrysowywać mapę tuneli pod miastem. Teraz ma wszystko opisane co do studzienki – przy każdej znajduje się oznaczenie, czy jest zapchana czy udrożniona. Mówi, że to jego opus magnum. Nikt nie widział mapy w całości, a nawet gdyby zobaczył, to nic by z niej nie zrozumiał. Wiedza należy tylko do Sharkeya. Pod miastem biegnie nie jedna, a dwie opuszczone stacje metra: linia czarna i niebieska, krzyżujące się ze sobą. Urbaniści za pierwszym razem nie zaplanowali wykopów dostatecznie głęboko, więc całą konstrukcję trzeba było zasypać wapnem i ziemią, by na tym płytkim grobie zbudować podstawy wieżowców. Ale część oryginalnych tuneli nadal istnieje, a pod ulicami ciągną się powidoki torów – ze skłębionymi plamami sadzy na cegłach tam, gdzie czerwonobrzuche lokomotywy dawniej wypluwały kłęby pary. |
|
Trzy kobiety (Three Women) Lisa Taddeo wyd. Marginesy, 2020
Przed wejściem do strefy zakupów czekał ją cichy spacer wąskimi alejkami zamkniętymi dla ruchu kołowego; przecho- dziła obok zakładu ślusarskiego i sklepu mięsnego z sarniną, a samotne portyki woniały moczem i zatęchłą wodą zbierają- cą się w zagłębieniach kamieni. To właśnie po tych uliczkach szedł za nią mężczyzna. Gdzie zobaczył ją po raz pierwszy? Przypuszczam, że na sto- isku z owocami. Piękna kobieta wśród obfitych pagórków świe- żych smakołyków – soczystych fig, kopczyków kasztanów, sło- necznych brzoskwiń, śnieżnobiałych główek kopru włoskiego, zielonych kalafiorów, pomidorów na gałązkach, o skórce wciąż przykurzonej pyłem z grządki, piramid ciemnofioletowych bakłażanów, maleńkich, lecz obłędnych w smaku truskawek, lśniących wiśni, krągłych winogron, pomarańczowych persy- mon – i woreczków z przypadkowo dobranymi kaszami, maka- ronami, pieczywem. Tu taralli i friselle, tam bagietki, miedziane garnki, tabliczki czekolady do wypieków. Był po sześćdziesiątce, wielkonosy, łysiejący, z kępkami szpa- kowatej szczeciny na zapadniętych policzkach. Nosił kaszkiet, jak wszyscy starzy mężczyźni, którzy postukują laską o bruk podczas codziennej camminaty. Któregoś dnia zapewne śledził ją w drodze do domu, bo w czysty majowy poranek matka pchnęła ciężkie drzwi swojej klatki schodowej i wyszła z ciemności na oślepiające słońce – we Włoszech niemal w każdej kamienicy na korytarzu panuje mrok; światła są przygaszone i zapalane na krótko w służbie oszczędności – a na zewnątrz stał ten starszy pan. Nigdy wcześ- niej go nie widziała. Czekał na nią. Wyczuwała jego obecność za plecami przez wiele przecznic, gdy mijała stoisko sprzedawcy oliwek, a potem sklep z półkami pełnymi butelek z porto i sherry. Mężczyzna nie szedł za nią tak po prostu. Na zakręcie kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Bruko- wane ulice świeciły o tej godzinie pustkami, jutrzenka pulso- wała nad miastem jak ćmiący ból zęba. Moja matka odwróciła się i zobaczyła, że mężczyzna wyciągnął ze spodni penisa, dłu- giego, cienkiego i sztywnego, i gwałtownie przesuwał po nim dłonią w górę i w dół. Wpatrywał się w moją matkę z takim spokojem, jakby tym, co działo się poniżej jego pasa, sterował zupełnie inny mózg. Wtedy się przeraziła, ale z czasem wspomnienie strachu tamtego pierwszego poranka spłowiało i przeszło w sardo- niczne rozbawienie. Przez kolejne miesiące mężczyzna kilka razy w tygodniu pojawiał się rano przed jej mieszkaniem, aż w końcu zaczął ją odprowadzać również z pracy do domu. W szczytowym momencie znajomości chodził za nią dwa razy dziennie. Moja matka już nie żyje, więc nie mogę jej spytać, dlaczego dzień po dniu na to pozwalała. Zamiast tego poruszyłam temat w rozmowie ze starszym bratem. Czemu nic nie zrobiła, niko- mu nie powiedziała? Mieszkała we Włoszech, w latach sześćdziesiątych. Policjan- ci powiedzieliby tylko: Ma lascialo perdere, è un povero vecchio. È una meraviglia che ha il cazzo duro a sua età. Da pani spokój, biedny dziadek. Cud, że w ogóle jeszcze mu staje w tym wieku. Moja matka pozwoliła temu mężczyźnie masturbować się na widok jej ciała, jej twarzy, kiedy chodziła do pracy i z powro- tem. Nie należała do kobiet, którym sprawiałoby to przyjem- ność. Chociaż nie dałabym za to głowy. Nigdy nie mówiła, czego chce. Co ją podnieca albo odpycha. Czasami miałam wrażenie, że moja matka nie ma własnych pragnień, a jej seksualność to słabo widoczna leśna ścieżka, wydeptana przez zaledwie jedną parę butów brodzących w wysokiej trawie. Buty te należały do mojego ojca. |
|
Wszystko, co wiem o miłości (Everything I Know About Love) Dolly Alderton wyd. Prószyński, 2020
Wydepiluj sobie bikini, jeśli chcesz. A jak nie chcesz – to nie. Jeśli lubisz gładką skórę i masz dość kasy, to chodź na wosk cały rok. Nigdy nie rób tego dla faceta. I nigdy nie rezygnuj z tego dla „siostrzeństwa”, bo siostrzeństwo ma to w dupie. Jeśli chcesz się na coś przydać, to zostań wolontariuszką w schronisku dla kobiet, zamiast pieprzyć godzinami o upolitycznieniu włosów łonowych. I nigdy nie chodź na depilację tylko dlatego, że twoim zdaniem bez tego będziesz obrzydliwa albo niehigieniczna – gdyby to była prawda, każdy nieogolony facet na świecie byłby obrzydliwy. (Jeśli tylko finanse na to pozwolą, nigdy więcej nie zbliżaj się do kremu depilującego). Może przez kilka pierwszych lat po zakończeniu związku nie będziesz w stanie słuchać niektórych piosenek, ale prędzej czy później ta muzyka znów cię znajdzie. Wszystkie wspomnienia sobotnich wypraw nad morze i niedzielnych wieczorów spędzanych na kanapie z talerzem spaghetti powoli wyplączą się spomiędzy akordów, odfruną i znikną. Głęboko w trzewiach zawsze będziesz czuła lekkie ukłucie przypominające, że przez jeden tydzień ta piosenka i ten mężczyzna stanowili centrum twojego wszechświata, ale dojdziesz do punktu, kiedy nie będzie cię już od tego palić w sercu. Jeśli nadal upijasz się i flirtujesz z innymi na oczach swojego chłopaka, z waszym związkiem jest coś nie tak. Albo – co bardziej prawdopodobne – to z tobą jest coś nie tak. Zastanów się, lepiej prędzej niż później, dlaczego potrzebujesz tyle zainteresowania. Żaden mężczyzna na świecie nie zdoła zapewnić ci tyle natychmiastowej satysfakcji, by wypełnić pustkę, którą odczuwasz. Miłość, którą otrzymujesz od innych ludzi, najczęściej odzwierciedla tę, którą dajesz samej sobie. Jeśli nie potrafisz traktować się z życzliwością, troską i cierpliwością, to prawdopodobnie ktoś inny też nie będzie w stanie ci tego zapewnić. To, jak gruba albo szczupła jesteś, nie ma nic wspólnego z tym, na ile miłości zasługujesz i ile jej otrzymasz. Rozstania stają się z roku na rok coraz trudniejsze. W młodości tracisz chłopaka. Kiedy jesteś starsza, tracisz wspólne życie. Żadna kwestia praktyczna nie jest dość istotna, by uzasadnić trwanie w niewłaściwym związku. Wakacje i śluby można odwołać, dom można sprzedać. Nie ukrywaj swojego tchórzostwa pod płaszczykiem trudności organizacyjnych. |
|
Domy z soli (Salt Houses) Hala Alyan wyd. Czarna Owca, 2019 Souad wsypuje łyżeczkę cukru do kawy, wzdycha, nabiera jeszcze jedną. Czeka ją długi dzień. Zabiera kubek do jadalni, gdzie Manar i Zain siedzą już nad płatkami śniadaniowymi przy długim drewnianym stole, który kupiła kilka tygodni temu, razem z łóżkami, sztućcami i lazurową kanapą. Tylko najbardziej niezbędne rzeczy, przekonuje Karama. Jest tu z dziećmi prawie od miesiąca, a mieszkanie nadal wygląda tak, jakby nikt go nie zajmował, bladobłękitne ściany są gołe i obce. Światło wlewa się przez pozbawione zasłon okna. Na korytarzu rozlegają się ciężkie kroki i w progu pojawia się Alia. Cmoka z dezaprobatą. – Powinnam puścić to wszystko z dymem. – Kartony? – Powiedz mi, jaki normalny człowiek potrzebuje sześciu map astronomicznych? Sześciu! Więc mówię mu, Atef, nie jesteś kosmonautą, wybierz sobie jedną. Ale on nie może się zdecydować. A potem jeszcze kazał mi obiecać, że niczego nie wyrzucę. – Mamo, przecież jest tu dość miejsca. – Nie chodzi o miejsce! – Temat kartonów jest drażliwy. Alia przyjechała do Bejrutu w zeszłym tygodniu z siedmioma pudłami pełnymi starych książek i drobiazgów z domu w Ammanie. – Chodzi o marnotrawstwo. Manar i Zain obojętnie jedzą płatki. Są przyzwyczajeni do wybuchów babci. Alia przyjechała z Ammanu, by pomóc Souad i dzieciom się zadomowić, ale przez większość czasu tylko narzeka na Bejrut i wygłasza z ukosa komentarze o amerykanizacji wnuków. – Wszystko się zmieści – powtarza Souad. – Zostaw to w schowku. Pomogę ci, kiedy wrócę. Manar jak na sygnał odkłada łyżkę. – Ja nigdzie nie jadę – oznajmia. – Nie potrzebuję kolejnej rozkapryszonej wyprawy po zakupy. „Rozkapryszonej”. Pomimo irytacji Souad uśmiecha się do skrzywionej córki. Okulary w czarnych oprawkach upodabniają dziewczynkę do nastroszonej sowy. Nie udało im się znaleźć żadnych płatków, które dzieci jadły w Bostonie, więc teraz kupują Rice Krispies, a Manar zasypuje je cukrem. Na ten widok Souad ma wyrzuty sumienia. – Nie musisz z nami jechać – zgadza się pogodnym tonem, którym mówi do dzieci od czasu przeprowadzki. – Możesz zostać tutaj albo zejść na dół do Budur. Ale obiecuję, że jeśli z nami pojedziesz, będziesz mogła wybrać cokolwiek, co zechcesz do swojego pokoju. – Cokolwiek? – Manar mruży oczy. Souad wzdycha. Wie, co to oznacza – zasłony w żyrafy, marchewkowe abażury. Manar ma trzynaście lat i jest bystrą, przebiegłą dziewczynką. Gotową cierpieć, by udowodnić, że ma rację. Dawna Souad by na nią fuknęła i natychmiast ustanowiła twarde zasady, ale to było wcześniej. Teraz tylko podnosi kawę do warg. – Cokolwiek – przytakuje. – Rozpuszczone małe andżabi – burczy Alia po arabsku. Souad ją ignoruje. – A czy Lina może jechać z nami? – chce wiedzieć Zain. – Pewnie! – Souad próbuje okazać entuzjazm amerykańskiej matki z klasy średniej. – Będzie fajnie, zobaczycie. A potem pojedziemy na szawarmę albo po jakieś kanapki. Manar, możemy przy okazji poprawić ci grzywkę. – Wyciąga dłoń ku włosom córki, ale dziewczynka się uchyla. – Mi się tak podoba. – Souad – protestuje Alia. – Te knajpy z szawarmą są brudne. Podają tam szczurze mięso. – Mamo – ucina Souad. Widzi, jak Zain marszczy brwi. – Ja uwielbiam tam jeździć, wiesz, mamo? – odzywa się pospiesznie chłopiec. – Mają najlepsze frytki na świecie. – Zain uśmiecha się promiennie. Na dźwięk jego słów, tej starannie wyreżyserowanej ekscytacji, Souad pęka serce. Wie, że syn robi to tylko dla niej. |
|
Furie (The Furies) Katie Lowe wyd. Czarna Owca, 2019 Turyści żartowali, że to takie miejsce, do którego przyjeżdża się umrzeć. Miasteczko na końcu świata, tuż przed końcem wieku: dalej nie ma już nic. Podstarzali mieszkańcy, chorzy i zmęczeni jak opustoszałe ruiny ceglanych domów, w których gwiżdże wiatr. Nieco na południe czekało ulubione miejsce samobójców: białe klify, przyciągające ku sobie desperatów, którzy rzucali się z nich w szare, zimne morze. Tory kolejowe urywały się niespodziewanie, drogi prowadziły tutaj i nigdzie dalej… To chyba dość oczywiste znaki: aż prosiły się o szyderstwo. Ale nie tylko stąd wziął się ten żart. Obrazu dopełniały schłostane deszczem witryny sklepów z łuszczącą się farbą na szyldach. Pawilony upstrzone graffiti i ptasimi odchodami. Szare plaże, wysypane w równych częściach piaskiem, odłamkami szkła, zgniecionymi puszkami po piwie i foliówkami. Salony z automatami do gier na promenadzie: Caesar’s Palace, Golden Ticket, Lucky Strike – wewnątrz dywany zawilgłe od płynu do czyszczenia i rozlanego piwa, groszaki pobrzękujące w metalowych przegródkach. Mężczyźni z papierosami stojący w trupiej poświacie maszyn do gry, zahipnotyzowani terkotem i podzwanianiem jednorękiego bandyty. Blade połacie wypalonej trawy, drut kolczasty, cegły. Stocznie, a w nich statki: potężne stalowe grobowce, budowane przez mechaniczne bestie. Nachalny, mdlący smród rynku rybnego. Pokarbowane bunkry, kamienna syrena o twarzy zeszlifowanej przez wiatr. To tutaj spędziłam swoją młodość. Utkwiłam jak postać na obrazie olejnym. Rozkład postępuje, morze pochłania brzegi. Pewnego dnia to wszystko zniknie, a świat tylko na tym zyska. |
|
Zła (Bad) Chloe Esposito wyd. Czarna owca, 2019 – Alvie? Dlaczego wymiotujesz do umywalki? Rozlepiam ciężkie powieki, tylko odrobinkę. Natychmiast oślepia mnie wypolerowana na wysoki połysk biel: porcelanowa muszla. Znów zamykam; to bolało. Opieram policzek na twardej, zimnej krawędzi i pozwalam się nieść falom mdłości. Jestem surferką, wykręcam perfekcyjne beczki na Hawajach, sunę po wzdętych zwałach wody i rozbryzguję pióropusze piany. O nie, znowu nadchodzi. Wyrzyguję resztki zawartości żołądka przemieszane z kwasem. I jeszcze raz. I jeszcze. – Dopadnę cię za to, Nino. To wszystko twoja wina. Gin, wino, wódka, marchewki (dziwne, przecież nie jadłam marchewek). Mój oddech odbija się echem po umywalce. Huczy mi w głowie, wszystko wiruje. Już nigdy więcej Moje pierwsze haiku dzisiaj… Wreszcie flaczeję i opadam twarzą na podłogę. Kafelki wychodzą mi na spotkanie i z trzaskiem uderzają mnie w skroń. Czy ja naprawdę właśnie spadłam z sedesu? Usta wypełnia mi krew z rozciętej wargi. Czuję się jak żywy trup, ale przynajmniej jeszcze nie umarłam – nie kipnęłam, wgryzając się w kanapkę na kiblu jak Elvis Presley. Cała dygoczę na czarno-białej mozaice. Uch, co to? A, to ja. Stary pot przemieszany z WC kaczką czy innym płynem do kibla o zapachu oceanu. Jestem kompletnie naga, mam na sobie tylko diamentowy naszyjnik Beth. Pełznę niczym żołnierz w Wietnamie na ciepłą, puchatą matę łazienkową: to moja samotna wyspa na wzburzonym oceanie. |
|
Immortaliści (The Immortalists) Chloe Benjamin wyd. Czarna Owca, 2018 Ponieważ następnego dnia wypada szabat, pogrzeb odbywa się dopiero w niedzielę. Żałobnicy zbierają się w konserwatywnej synagodze Tiferet Israel, do której należał Saul i którą wspierał datkami. Przy wejściu rabin Chaim podaje każdemu z Goldów nożyczki na krię. – Nie. Nie zrobię tego – protestuje Gertie, którą trzeba prowadzić po kolei przez każdy etap ceremonii, jak przez kontrolę celną na granicy kraju, którego nigdy nie zamierzała odwiedzać. Ma na sobie dopasowaną sukienkę, którą Saul uszył dla niej w 1962 roku: sztywna czarna bawełna, zebrana w talii, zapinana z przodu na guziki, z odczepianym paskiem. – Nie zmusicie mnie – dodaje, spoglądając na przemian na rabina i dzieci. Cała czwórka posłusznie rozcięła ubrania na sercu. Rabin tłumaczy, że on do niczego nie może jej zmusić, tylko Bóg, ale wygląda na to, że Bóg też tu nic nie wskóra. Ostatecznie rabin wręcza Gertie czarną wstążkę do rozcięcia zamiast sukienki, a ona w aurze bolesnego zwycięstwa zajmuje swoje miejsce w ławce. Simon nigdy nie lubił przychodzić do synagogi. Przez jej szorstkie ściany z ciemnego kamienia i zatęchłe powietrze był od dzieciństwa przekonany, że to miejsce jest nawiedzone. Nabożeństwa były jeszcze gorsze: ciągnące się w nieskończoność milczące modlitwy, gorące prośby o odnowę Syjonu. Teraz Simon stoi nad zamkniętą trumną, powietrze wkrada mu się pod koszulę przez rozcięcie na piersi, a on uświadamia sobie, że już nigdy nie zobaczy ojca. Przypomina sobie nieobecne spojrzenie Saula i powściągliwy, niemal kobiecy uśmiech. Rabin Chaim nazywa Saula dobroczyńcą znanym z siły ducha i niezłomnego serca, ale w oczach Simona ojciec był człowiekiem porządnym i statecznym, który za wszelką cenę unikał kłopotów i konfliktów. Saul był tak pozbawiony pasji, że jego małżeństwo z Gertie należałoby uznać za prawdziwy cud, bo związku z tą ambitną i humorzastą kobietą nikt o zdrowych zmysłach nie uznałby za decyzję pragmatyczną. Po nabożeństwie wychodzą za niosącymi trumnę na cmentarz Mount Hebron, gdzie leżą rodzice Saula. Obie dziewczynki płaczą – Varya po cichu, Klara głośnym szlochem wtóruje matce – a otumaniony Daniel trzyma fason wyłącznie z poczucia obowiązku. Simon jednak nie jest w stanie płakać, nawet kiedy trumna zostaje spuszczona w głąb ziemi. Ma tylko poczucie, że coś stracił – nie ojca, którym Saul był, tylko człowieka, którym możliwe, że był. Przy obiedzie ojciec i najmłodszy syn siedzieli na przeciwnych krańcach stołu, każdy pogrążony we własnych myślach. Dopiero kiedy jeden z nich podnosił oczy i napotykał wzrok drugiego, przeskakiwała między nimi iskra –działo się to przypadkiem, ale jednak ich oddzielne światy łączyły się na chwilę niczym na zawiasie, dopóki któryś nie odwracał spojrzenia. |
|
Szalona (Mad) Chloe Esposito wyd. Czarna Owca, 2018
Metro na lotnisko pełznie, jakby chciało, a nie mogło. W wagonie nie ma klimatyzacji; to sauna na kółkach, a nie pociąg. Turecka łaźnia. Zasrana linia Piccadilly. Jest jeszcze gorsza niż Northern. Przysiadam na syntetycznym pomarańczowym pluszu i próbuję się nie porzygać. Koło mnie siedzi szczyl w bluzie z kapturem i gra w Angry Birds z dźwiękiem na pełny regulator, jednocześnie pakując sobie do ust niekończące się frytki. Gdzie on dostał frytki o ósmej rano? Patrzę nienawistnie na jego rozmazane odbicie w szybie naprzeciwko. Koleś ma szczęście, że jestem w dobrym humorze. Żałuję, że nie mam żadnej książki. I przydałyby się okulary przeciwsłoneczne. Jarzeniówki walą silniej niż słońce. Zakrywam twarz dłońmi i całą wieczność czekam na zbawienie w ciemnym świecie wypełnionym zapachem tłuszczu z octem i jazgotem hiperaktywnych cyfrowych odgłosów. Żółć na zmianę wzbiera mi w gardle i opada, tak samo jak morskie fale, które czuję w brzuchu. Żyły w mózgu pulsują, dum, dum, dum. Po co ja piłam to wino? Nie byłam nigdy w piekle – jeszcze – ale wyobrażam sobie, że to, co teraz przeżywam, to dokładnie takie samo doświadczenie. Na wpół spodziewam się, że pełznąca po zaparowanym oknie tłusta czarna mucha nagle oderwie się od szyby i zamieni w Belzebuba we własnej osobie, który powita mnie w Otchłani. „Siemanko, Alvina!” – powie, cedząc słowa jak czarny charakter z Disneylandu „Witamy w piekle! Mamy dla ciebie niekończące się tortury w naszych koszmarnych lochach, ale może najpierw przedstawisz się nowym kolegom? Osama, Ruhollah, Idi, Pol, Adolf i Saddam, poznajcie Alvinę!”. Co za festyn kutasów. Byłam pewna, że Maggie Thatcher też tu spotkam. Ale nie. Sami faceci. To wygląda jak Klub Bullingdona, tylko bez świńskich łbów do wyruchania. I nie mają nic do picia. Kiedy wreszcie dojeżdżam na lotnisko, muszę jeszcze przejść kontrolę bezpieczeństwa: koszmar. Kolejki do rentgenów ciągną się w nieskończoność. Trzeba zdjąć buty, pasek i jeszcze kurtkę. Wrzucam torebkę do plastikowej kuwety i patrzę, jak pełznie po taśmie. Przechodzę przez wykrywacz metalu i oczywiście zaczyna piszczeć. BIIP! BIIP! BIIP! BIIP! Och, super. Właśnie tego mi teraz potrzeba… Kobieta ze skwaszoną miną obmacuje mnie z góry na dół. Czuję na jej bluzce zapach tropikalnego płynu do zmiękczania tkanin. Potem robi się gorzej. |
|
Na pokuszenie (The Beguiled) Thomas Cullinan współtłumaczenie (Anna Owsiak, Jerzy Wołk-Łaniewski, Jan Wąsiński, Aga Zano) wyd. Marginesy, 2017
– Może on nie chciał, coby panna Martha wiedziała, gdzie on jest. – Jeśli tak było, to może wcale nie zginął. Może tylko gdzieś uciekł i nikt go już nigdy nie znajdzie. – Tak jak pan? – A co ty chcesz przez to powiedzieć, Mattie? – Toż przecież pan też uciekł, nie? Nikt nie wie, gdzie się pan podział, tylko my. Może pana też nikt nigdy nie znajdzie. – Właśnie tak, nie inaczej. Czy to by nie było wspaniałe? Mógłbym tu sobie mieszkać do końca życia, otoczony czarującymi młodymi damami, na każde moje skinienie gotowymi dać mi wszystko, czego tylko zapragnę. To mogłaby być taka wymiana. Ja za pana Roberta. Będę musiał to zaproponować pannie Marcie. – Ja to bym wcale panu nie radziła przy niej takich rzeczy odpowiadać. – A cóż tam zaszło między nimi, co, Mattie? – A bo ja wiem. – To znaczy, że nie chcesz mi powiedzieć. – Jak tam pan sobie uważa. – To powiedz mi co innego. Czemuż to dwie takie przystojne panie nigdy nie wyszły za mąż? – Pan to lubi pytania zadawać jak mało kto. – Dzięki temu dzień prędzej minie, Mattie. – Oj, coby pan zaraz nie minął drzwi przez próg, kiedy panna Martha się dowie, jaki pan wścibski. – No powiedz, Mattie. – Ja to sobie myślę, że panna Martha nigdy nie chciała za mąż wychodzić. Panna Harriet to może i kiedyś chciała, ale chyba zmieniła zdanie. – Dlaczego? – A bo ja wiem. Sam jej pan zapyta. Tylko niech jej pan nie mówi, że ja panu tak powiedziałam. Tak pan człowieka zasypuje pytaniami, gorzej niż mały dzieciak. No, ale ja nie mam więcej czasu do trwonienia tu z panem. Pół poranka mi już uciekło, a pracy wcale nie ubyło. – Kiedy Jankesi tu przyjdą, i wszystko przejmą, Mattie, to nic już nie będziesz musiała robić. – Aż tyle żywota to mnie nie czeka, cobym miała taki dzień zobaczyć. Nikt z nas aż tyle żywota nie ma przed sobą. – Oj, Mattie, to już nadchodzi, możesz być tego tak samo pewna, jak że się urodziłaś. Dzień Triumfu na to mówią. A jak już nadejdzie, to pojedziesz sobie na północ w prywatnej salonce, którą przyśle tu po ciebie sam pan Lincoln. Ubiorą cię w jedwabną suknię, na palce włożą diamenty i będziesz pić szampana ze złotych kielichów. A stary kochany pan Lincoln będzie czekał na stacji w Waszyngtonie, by przywitać ciebie i innych czarnych, a potem poprowadzi wielką procesję po ulicy aż do Białego Domu. Tylko wiesz, Mattie, wtedy go przemianują na Czarny Dom. I wy wszyscy czarni się do niego wprowadzicie i będziecie mogli tam sobie mieszkać tak długo, jak wam się tylko zachce. Każdemu z was dadzą piękną sypialnię z wielkim mięciuchnym łóżkiem i z jedwabną pościelą, dostaniecie białe służące i lokajów, co się będą wami zajmować. Będziecie mogli cały dzień wylegiwać się w łóżku, jeśli was najdzie ochota, a wszystkie posiłki wam będą przynosić na srebrnych tacach. Będziecie mogli sobie zamówić do jedzenia, co tylko wam przyjdzie do głowy. Nawet jak nie będzie tego w karcie dań, to i tak ugotują specjalnie dla was. Będziecie mogli na każdy posiłek jeść szynkę w sosie, lody i kurczaka, jeśli się wam zachce, i ciasta, i placki, i ciastka z wiśniami, wszystko, na co tylko was najdzie fantazja. A co wieczór na trawniku pod waszym oknem będzie grała orkiestra, a wy tylko będziecie musieli krzyknąć, by zaczęli grać każdy kawałek, jaki tylko zechcecie usłyszeć – jig, hymn, marsz, o co tylko poprosicie. A potem, zanim pójdziecie spać, usłyszycie bardzo uprzejme pukanie do drzwi, a kiedy otworzycie, zobaczycie, że na progu stoi pan Lincoln i mówi: „Mattie, czy byłaś dziś ze wszystkiego zadowolona? Masz jakieś zastrzeżenia? Wiemy, że niezbyt miło wam było tam na Południu w Dixie i chcemy wam to teraz wynagrodzić. Więc dobrze się zastanów, a jeśli czegokolwiek tylko zapragniesz, napisz to na kawałku papieru tym szczerozłotym piórem, które leży sobie tam na biurku. Jak się przyjrzysz, to zobaczysz, że na piórze jest wygrawerowane: Pozdrowienia od starego Abe’a – specjalnie dla was takie zamówiłem. No nieważne, napisz na kartce, czego tylko byś chciała, a jeśli nie umiesz pisać, to nie szkodzi, postaw tylko duży krzyżyk – mamy tu takiego jednego, co czyta w myślach i umie zgadnąć, co to ma oznaczać – a potem wysuń karteczkę przez szparę pod drzwiami, a my zajmiemy się twoim zamówieniem z samego rana. A teraz miłej nocy, kochana Mattie. Dobranoc, pchły na noc. Przyrzekam ci, że jutro będzie jeszcze lepszy dzień niż dziś”. I wiesz co, Mattie? Właśnie tak będzie. Podoba ci się taki Dzień Triumfu, Mattie? – Pan to żeś jest szalony człowiek. |