W maju na nasze pytania odpowiedziała Monika Szewc-Osiecka [zobacz profil] – absolwentka filologii romańskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim tłumaczka literatury francuskojęzycznej. Autorka ponad czterdziestu przekładów, w drugim życiu zawodowym psychoterapeutka. Monika opowiada o pozytywnym wpływie obecności psa na tłumacza, głosach w głowie, niezwykłych przygodach z przekładem i wielu innych ciekawych sprawach. [zobacz poprzednie]
Na początek o początkach.
Początki miałam konsekutywno-religijne. Jeszcze w liceum podczas pobytu w Taizé z zaskoczeniem odkryłam, że gdy ktoś mówi po francusku lub angielsku, ja od razu słyszę go po polsku, więc spontanicznie zaczęłam się udzielać jako tłumaczka. Później działałam w duszpasterstwie akademickim i znajomi zakonnicy podrzucali mi do tłumaczenia teksty teologiczne, które były im potrzebne do studiów, a następnie siłą rozpędu tłumaczyłam dla pewnego wydawnictwa zakonnego. Nie była to zła praca, ale kiedy tłumaczenie stało się głównym źródłem mojego utrzymania, stawki tam proponowane zaczęły być nieakceptowalne – w ten sposób zostałam zmuszona do wypłynięcia na szersze wody.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Nie zaczynam pracy bladym świtem – wczesny ranek to czas na długi spacer z psem i ewentualne aktywności sportowe. Staram się kończyć pracę najpóźniej o północy, w międzyczasie załatwiając sprawy domowo-zakupowe. Jeśli mam na warsztacie książkę, którą dobrze się tłumaczy, każda pora na pracę jest dobra, a jeśli trafi mi się gniot – każda jest zła. Bez względu na porę najważniejsze w pracy są dla mnie cisza i brak innych bodźców. Dlatego najlepiej tłumaczy mi się w strefie ciszy w pociągach pendolino, gdzie najczęściej nie ma nawet internetu – mimo że zostaje wtedy więcej do sprawdzenia, nigdzie nie jestem bardziej efektywna.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Zdecydowanie biurko. I wygodne krzesło. Ostatnio kupiłam takie, które ma specjalne miejsce na guzy kulszowe i anatomicznie wyrzeźbione oparcie. Podczas długiego siedzenia czuję się o wiele mniej zmęczona niż wcześniej.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Słowniki elektroniczne, a szerzej po prostu wyszukiwarki internetowe: najlepiej działa u mnie sprawdzanie słów na francuskojęzycznych stronach w różnych kontekstach.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Z internetu, od koleżanek i kolegów z Forum Tłumaczy Literatury i innych znajomych. Do Narodowej jeżdżę po cytaty, jeśli nie znajdę ich bez wychodzenia z domu.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Jestem zablokowana. Nie potrafię w takiej chwili przekierować uwagi na inne zajęcie. W mojej głowie nie istnieje pojęcie surówki, więc muszę się pilnować, żeby nie utknąć w niepewnym miejscu na dobre. Nauczyłam się, że jeśli w ciągu godziny nie znajdę rozwiązania, zaznaczam miejsce kolorkiem. Czasem problem rozwiązuje się na drugi dzień, gdy nabiorę dystansu, czasem przy sczytywaniu, a czasem dzięki radom i wskazówkom osób z Forum Tłumaczy Literatury.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Zależy jaką książkę. Beletrystykę przeglądam, ale nie czytam dokładnie. Raz to zrobiłam, z przyjemnością przeczytałam cały thriller, a później fatalnie mi się tłumaczyło – brak zaskoczeń, brak frajdy. Wobec innych książek jestem ostrożna i czytam je wnikliwiej, a i tak zdarza się, że tekst, którą czytało się nieźle, okazuje się tłumaczeniowym koszmarem. Najważniejszym argumentem za czytaniem nonfików przed tłumaczeniem jest oczywiście zawartość merytoryczna – nie z każdym zagadnieniem i nie z każdym ujęciem tematu sobie poradzę, więc muszę wiedzieć, z czym mam do czynienia, zanim wezmę zlecenie.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Kiedy zaczynam słyszeć w głowie polską wersję tłumaczonego tekstu i ją stamtąd po prostu przepisuję. Oraz te olśnienia, gdy po dłuższej chwili intensywnego namysłu coś klika i nagle rozumiem jakiś wieloznaczny fragment czy słowo. To są bardzo intymne momenty, bo żaden czytelnik się nie domyśli, w którym miejscu gładkiego polskiego tekstu się wydarzyły.
A najmniej fajny?
Kiedy okazuje się, że książka jest tak źle napisana, że nie słyszę w głowie nic albo jakiś bełkot. Kiedy autor tak nonszalancko potraktował bibliografię, że większość mojej energii pochłania namierzanie oryginalnych źródeł, żeby potem znaleźć tłumaczenie przytaczanych cytatów. I wyścig z czasem, który jest zazwyczaj nieuchronny przy takich książkach.
Redaktor to…?
Partner, z którym gramy do tej samej bramki, czasem się spieramy, ale wszystko dla dobra tekstu. Tylko przy dwóch książkach zdarzyło mi się pracować z redaktorką, która chciała zrobić z mojego przekładu własne dzieło – przykre doświadczenie, ale na szczęście marginalne.
Od kogo uczysz się przekładu?
Od wszystkich. Staram się mieć szeroko otwarte uszy i być na bieżąco z polszczyzną. Dużo się uczę od redaktorów, choć z biegiem lat stałam się wobec nich bardziej krytyczna. Nieocenionym źródłem, z którego nieustannie czerpię, jest oczywiście Forum Tłumaczy Literatury, które – oprócz udzielania odpowiedzi na pytania zadane wprost – daje możliwość włączania się w burze mózgów na różne tematy. Takie wspólne szukanie rozwiązań niesamowicie mnie stymuluje i bardzo pozytywnie wpływa na moją pracę.
Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym że trzymam za nich kciuki i żeby się nie zniechęcali brakiem odpowiedzi od wydawców oraz żeby uważnie przeczytali umowę modelową na stronie STLu i nie bali się negocjować godziwych warunków pracy. Przed starszymi chylę czoła – zwłaszcza mam na myśli tłumaczki i tłumaczy z powiedzmy czterdziestoletnim stażem, którym wciąż się chce być na bieżąco z językiem i techniką. Obserwuję i podziwiam ich doświadczenie, ciekawość i pokorę i bardzo bym chciała być kiedyś taka jak oni.
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Myślę, że jeśli ma być taki jak ten obecny, to dla polskiej kultury i sztuki byłoby lepiej, gdyby nie było go wcale. Więc najchętniej powiedziałabym mu, żeby zszedł ze sceny.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Piję wszystko, nie mam ulubionego trunku. Za to na pewno muszę być wyspana, czuć się dobrze w swoim ciele i być w harmonii ze sobą, bliskimi i światem. Gdy któreś z tych połączeń jest zaburzone, odbija się to na mojej pracy.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Od niedawna pies. Wcześniej przez wiele lat – marzenie o psie.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Rozdaję, a czego nie rozdam, oddaję na psie bazarki. Kiedyś oddawałam do lokalnej biblioteki, ale gdy po roku zobaczyłam, że książek wciąż nie ma w katalogu, dałam sobie spokój.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Od zawsze kocham kontakt z przyrodą, która ostatnio objawiła mi się w postaci psa. Patrzenie na niego, głaskanie, mówienie do niego są dla mnie ogromnie odprężające. Poza tym wycieczki rowerowe i piesze, spływy kajakowe, spacery po lesie, bieganie, morsowanie (wiem, dziś to obciach, ale siedzę w tym już od pięciu lat) i pływanie. Czasem uskuteczniam te czynności sama, a jak się da, to w towarzystwie, bo bardzo lubię ludzi.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Dwie. Jedna z końca studiów, z egzaminu pisemnego z przekładu. Ni z gruszki ni z pietruszki (bo egzaminatorkę trudno było podejrzewać o ciągoty religijne) do tłumaczenia z francuskiego na polski dostaliśmy fragment „Dzienniczka” Faustyny Kowalskiej. Dokładnie ten sam fragment przeczytałam poprzedniego dnia. Doskonale pamiętałam jej specyficzny, prosty styl i prawie skopiowałam ten fragment razem z niezgrabnościami językowymi siostry Faustyny, które okrasiłam przypisami. Druga sprzed kilku lat, kiedy odkryłam, że autor tłumaczonego przeze mnie cyklu nie zgrał zakończenia jednego tomu z początkiem kolejnego, tak że narracja zupełnie nie trzymała się kupy, więc – oczywiście w porozumieniu z wydawnictwem – wymyśliłam nowy początek.
Ważne dla ciebie książki?
Różne w różnych momentach życia. Jako przedszkolaczka zdjęłam z półki rodziców antologię pieśni patriotycznych „Niech wiatr ją poniesie” pod redakcją Tadeusza Szewery i uczyłam się z niej czytać, jednocześnie śpiewając. Być może stąd wynika u mnie bardzo silna korelacja odbioru słowa pisanego ze słuchem muzycznym. W licealnej młodości wciągnęli mnie Gombrowicz i Hłasko, kultowa literatura iberoamerykańska, „Mistrz i Małgorzata”, „Paragraf 22” i „Śnieżna Pantera”. Potem przez jakiś czas namiętnie pochłaniałam Hrabala, Stasiuka i Coetzeego, a ostatnio sięgam głównie po książki tłumaczone przez koleżanki i kolegów z STLu. Szczególnie zapadły mi w pamięć „Płyń z tonącymi” Larsa Myttinga i „Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie” Johana Harstada w przekładzie Karoliny Drozdowskiej, „Cztery drogi” i „Inni niż my” Tommiego Kinnunena w przekładzie Sebastiana Musielaka, „Instrukcja dla pań sprzątających” Lucii Berlin w przekładzie Miłki Jankowskiej i „Patrick Melrose” St Aubyna w przekładzie Łukasza Witczaka.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Wszyscy to nie, ale młodzież w wieku 12-15 lat proszę o przeczytanie „Robina Graficiarza” Muriel Zürcher i „Przypływów” Brigitte Vaillancourt, miłośnikom kryminałów i thrillerów proponuję książki Bernarda Miniera, który na szczęście wciąż jest w formie, a na deser dorzucę jeszcze autobiografię Soeur Emmanuelle „Wyznania zakonnicy” – może nie jest to mój najlepszy przekład, ale autorka i bohaterka wybitna, zaskakująca, łamiąca schematy, więc warto.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Jesienią wyjdzie kolejny tom cyklu o Martinie Servazie, dziewiąta książka Bernarda Miniera w moim tłumaczeniu.