Styczniową tłumaczką w cyklu Tłumacze o sobie jest Justyna Czechowska. Literaturoznawczyni, animatorka kultury, tłumaczka ze szwedzkiego i norweskiego, autorka artykułów, antologii i wywiadów. Współzałożycielka Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Pracowała między innymi jako koordynatorka międzynarodowych projektów kulturalnych i agentka literacka. Przełożona przez nią książka Kristin Berget Der ganze Weg była nominowana w drugiej edycji konkursu Europejski Poeta Wolności. Jest laureatką Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2018 za przekład książki Linn Hansén Przejdź do historii. Od 2015 r. współtworzy program festiwalu Odnalezione w tłumaczeniu. W Stowarzyszeniu w latach 2016-2018 przewodnicząca kapituły nagrody Lew Hieronima, a od października 2017 r. prezeska.
Na początek o początkach.
Jako piętnastolatka wyemigrowałam z rodziną do Szwecji. Tęskniąc za polskimi znajomymi, pisałam do nich długie listy, w których opisywałam swoje czytelnicze fascynacje i przygody. Zdawałam relacje ze szwedzkich lektur, a uświadomiwszy sobie, że nie wszystkie istnieją w polskim przekładzie, zaczęłam tłumaczyć najładniejsze zdania i całe akapity, wiersze. Potem podczas studiów literaturoznawczych czułam, że chcę literaturze poświęcić się całkowicie, mogłam się doktoryzować i zostać na uniwersytecie, ale marzyłam o jeszcze innym zbliżeniu do literatury, byciu sam na sam z tekstem. Przekład właśnie to mi zafundował.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Od zawsze tylko dzień. Najchętniej rano, jak już przejdzie poranny huragan i dom opustoszeje. Przez najbliższych pięć godzin przebywam w świecie mojej powieści. Inaczej jest z poezją, tę tłumaczę zrywami, wszędzie i o każdej porze. Książkę, nad która pracuję, noszę wówczas w torbie i wyjmuję w dowolnej chwili, żeby przeczytać wiersz, albo zanotować jakieś słowo. Taki przekład odbywa się inaczej i jakby gdzie indziej.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Jeśli powieść to zawsze przy biurku. Lubię tłumaczyć z papierowej książki ustawionej na podstawce, to kwestia magii papieru, ale również tego ruchu, w którym wzrok odrywa się od ekranu i przenosi w inaczej oświetlone miejsce. Ale tłumaczenie to także czytanie, doczytywanie, podczytywanie, a to uprawiam na fotelu, albo w łóżku.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Wciąż korzystam z papierowego słownika dwujęzycznego, który leży na biurku. Synonimów, frazeologizmów, idiomów szukam w internecie. Na regale za moimi plecami stoją najróżniejsze słowniki, polskie i szwedzkie, lubię z nich korzystać, bo ciało musi wtedy wykonać obrót, ramiona inaczej się poruszają, palce muszę przekartkować, podotykać papieru – to bardzo zdrowe.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Chyba nigdy nie byłam w Narodowej, przeraża mnie to miejsce. To zupełne przeciwieństwo tego, co dzieje się podczas tłumaczenia, to znaczy bycia sam na sam z tekstem. Tyle osób, a więc tyle myśli w jednym małym pudełku. Zdecydowanie Wikipedia. Faktem jest, że tłumaczę przeważnie powieści i poezję, więc informacje czerpię głównie z tekstu oryginału. Tłumacząc jedyny dotąd reportaż, „Ekspedycję”, sprawiłam sobie kilka książek o wyprawach polarnych, przeglądałam internetowe mapy, ale najprzyjemniejszym źródłem informacji były rozmowy z Iloną Wiśniewską, autorką „Białego”, wspaniałej książki o Spitsbergenie.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Wstyd się przyznać, ale idę na papierosa. Niestety, to często pomaga. Zwyczajne oderwanie wzroku od tekstu, spojrzenie w niebo także. Jeśli to nie zadziała, zaznaczam fragment i idę dalej. Rozwiązanie zwykło pojawiać się samo przy następnym posiedzeniu.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Wiem, wiem, z poprzednich wywiadów i moich rozmów z kolegami i koleżankami po fachu wynika, że istnieją pod tym względem dwie radykalnie różne szkoły. Należę do czytających. Tym bardziej, że często sama proponuję wydawcom książki, które potem tłumaczę.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Najpierw, gdy wydawca przyjmie moją propozycję – to jest radość. Potem, gdy siadam do pierwszego zdania – ciekawość i ekscytacja. Kilka miesięcy później, gdy tekst wraca od redaktora, który w wiadomości pisze, że się uśmiał, zachwycił, wzruszył.
A najmniej fajny?
Nie, raczej nie miewam.
Redaktor to…?
Pierwszy czytelnik przekładu, czasem nadgorliwy, gdy w komentarzach lub co gorsza w przypisach, tłumaczy mi szwedzkie realia, często genialny, gdy proponuje rozwiązania, które nie przyszły mi do głowy albo umknęły.
Od kogo uczysz się przekładu?
Od wszystkich mądrzejszych, bardziej doświadczonych, bardziej błyskotliwych, bardziej oczytanych ode mnie oraz na własnych błędach. Uczę się także z wywiadów z wybitnymi tłumaczami, z esejów o przekładzie (Magdy Heydel, Jerzego Jarniewicza i Małgorzaty Łukasiewicz) i z rozmów podczas gdańskiego festiwalu Odnalezione w tłumaczeniu. Na slawistyce na Uniwersytecie Sztokholmskim odbyłam wiele cudownych rozmów o literaturze z profesorem Leonardem Neugerem, potem byłam uczestniczką warsztatów dla początkujących tłumaczy prowadzonych przez Zbigniewa Kruszyńskiego, słowo po słowie, zdanie po zdaniu czytaliśmy sobie na głos, krytykowaliśmy się, ganiliśmy i podziwialiśmy za najlepsze rozwiązania. Teraz sama prowadzę grupę młodych tłumaczy ze szwedzkiego, i od nich też sporo się uczę.
Co powiedziałabyś/powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodym, żeby dużo czytali. Zacytowałabym słowa Michała Pawła Markowskiego, które od lat stanowią moją dewizę: „literatura nie jest najważniejsza na świecie, nie jest jedynym sposobem na życie, nie daje też – jako jedyna – szansy zbawienia w świecie pozbawionym oparcia. Jeśli jednak ktoś zdecydował się poświęcić jej swoje najlepsze lata, powinien o niej myśleć serio: bez złudzeń, ale też z nadzieją, że czas ten nie został ostatecznie zmarnowany i że pisanie i czytanie nie były zamiast innego, prawdziwszego życia”
Starszym wciąż nie dowierzam, że potrafili pracować bez internetu.
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Obecnemu? Obawiam się, że niewiele mielibyśmy sobie do powiedzenia, a szkoda.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Kawa, gorzka czekolada, orzechy, regularne posiłki, dużo snu. Ale najwięcej energii dają mi spotkania z zadowolonymi autorami i zainteresowanymi czytelnikami.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Rodzina: córka, która z wiekiem coraz bardziej interesuje się moją pracą, szuka ze mną synonimów, zauważa powtórki, partner, który jest moim największym fanem i moja dumna mama, a także przyjaciele, którzy nierzadko sami są zawodowo związani z literaturą.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Jeden leci do mamy, która ma półkę zatytułowaną „Moja zdolna córka”, drugi zostaje w domu, reszta bardzo szybko rozchodzi się po znajomych. Już po tygodniu dokupuję egzemplarze.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Dla relaksu najchętniej nie wstawałabym z łóżka, a latem z hamaka, ale to niezdrowe dla kręgosłupa. Dlatego rano ćwiczenia rozciągające oraz wzmacniające mięśnie brzucha. Przed południem wychodzę na szybki spacer po Łazienkach, gdzie zdarza mi się spotkać z wolna kroczącego, zadumanego Michała Kłobukowskiego, w drodze powrotnej czasem wpadam na kawę do Agnieszki Sowińskiej. Bardzo przyjemne i zdrowe są te spotkania z kolegami po fachu, STL ma w sobie życiodajną moc.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Będąc w ciąży, tłumaczyłam dla wprawy śliczną poetycką książkę Idy Linde „Jeśli o tobie zapomnę, stanę się kimś innym” o relacji dziadka z wnuczką. Mój ojciec nie żyje od ponad trzydziestu lat, córce dałam na imię Ida, a gdy kilka lat później książkę wydał Lokator, pozwoliłam sobie zadedykować ją mojemu ojcu i mojej córce. Wydrukowano jakieś trzysta egzemplarzy. Książka spodobała się Michałowi Nogasiowi na tyle, że opowiedział o niej w porannej trójkowej rozmowie z Wojciechem Mannem. Podobno dostał kilkaset esemesów z prośbą o egzemplarz i tak to niszowe cacko stało się hitem.
Kilka lat później przełożyłam „Wróżbę” Agnety Pleijel, nieświadoma faktu, że jej mąż Maciej Zaremba Bielawski ma zwyczaj autoryzować wszystkie polskie przekłady książek swoich i żony. Po oddaniu przekładu przez kilka dni umierałam ze strachu, aż tekst wrócił po lekturze Macieja, a tam ten bezwzględny redaktor w kilku miejscach napisał mi „brawo! lepiej bym tego nie wymyślił”.
Ważne dla ciebie książki?
Ile mam miejsca i czasu na odpowiedź? Jest ich całe mnóstwo.
W liceum zauroczyła mnie islandzka pisarka Vigdís Grímsdóttir, którą czytałam w szwedzkim przekładzie. Chciałam ją polecić polskim znajomym, ale okazało się, że nikt jej tu nie wydaje. To uświadomiło mi różnice rynków wydawniczych. Ważna była „Utopia” Szymborskiej w szwedzkim przekładzie Andersa Bodegårda, której jedyny egzemplarz wypożyczyłam z biblioteki miejskiej, żeby porównując z oryginałem, uczyć się nowego języka. Tego samego popołudnia ogłoszono Nobla dla Szymborskiej, a ja miałam ten jedyny egzemplarz w domu!
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Tak nie wolno! Niech każdy czyta, co mu się podoba! Ale nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby każdy mały i duży Polak przeczytał „Przejdź do historii” Linn Hansén.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Na początku grudnia oddałam przekład drugiej powieści Therese Bohman, która ukaże się w Pauzie wiosną. Mniej więcej w tym samym czasie Lokator opublikuje „Tajemnice uczuć”, zabawny i przepiękny bestiariusz Petera Mickwitza, szwedzkojęzycznego poety z Finlandii. Niebawem w Dwóch siostrach ukaże się kolejny Ture Sventon. Sporo emocji budzi we mnie zbliżająca się premiera „Poparzonego dziecka” Stiga Dagermana, należąca do klasyki książka z końca lat czterdziestych, która ukaże się w skandynawskiej serii Wydawnictwa Poznańskiego.
Lada dzień siądę do tłumaczenia reportażu na temat afery, która dwa lata temu wstrząsnęła kulturalną Szwecją i doprowadziła do rozłamu w Akademii Szwedzkiej. W torbie noszę tomik poezji Kristin Berget. A na biurku piętrzą się stosy nowości, które niedawno przywiozłam z Sztokholmu.