Aktualności

Nowy rok, nowy miesiąc, czyli również – nowa tłumaczka miesiąca w STL-owym cyklu Tłumacze o sobie. Tym razem proponujemy spotkanie z Anną Osmólską-Mętrak (zobacz profil). To adiunkt w Katedrze Italianistyki Uniwersytetu Warszawskiego, literaturoznawczyni. Poza włoską literaturą okresu powojennego, zajmuje się również historią kina włoskiego oraz historią kultury i obyczaju regionów Półwyspu Apenińskiego. Autorka rozprawy doktorskiej oraz książki dotyczącej twórczości Antonia Tabucchiego: Kufer pełen rekwizytów. O roli przedmiotów i stałych motywów w twórczości Antonia Tabucchiego (Wyd. Aula, 2008). Organizatorka i przewodnicząca jury Konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka, który został wyróżniony Nagrodą PISF 2013 w kategorii „krajowe wydarzenie filmowe”. Członek ZAIKS, Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, Stowarzyszenia Filmowców Polskich i Fipresci.

Zapraszamy do lektury!

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

Tłumaczę głównie w ciągu dnia, ale rozkręcam się bliżej wieczora. Lubię długo spać, więc późna noc raczej odpada. Na studiach też nigdy nie zarywałam nocy przed egzaminami. Jeśli w moim przypadku można w ogóle mówić o jakimś systemie pracy, to polega on na nieustannym nadrabianiu zaległości i włączaniu czwartego biegu oraz dociskaniu gazu do dechy, kiedy zbliża się termin. Regularność nie jest moim drugim imieniem. Metafora motoryzacyjna dla ubarwienia wywodu, bo nie mam prawa jazdy i wolę raczej bezpieczne prędkości.

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

Przez wiele lat „przedkomputerowych” tłumaczyłam na kolanie, na kanapie lub gdziekolwiek, pisałam ręcznie, a potem już biurko albo stół i poczciwa maszyna do pisania (czyli jestem dinozaurem). Teraz zdecydowanie biurko i przyzwoity fotel, bo wzrok już nie ten i kręgosłup nie ten (czyli jestem kombatantem).

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Jako dinozaur jednak się rozwijam, więc skutecznie korzystam z narzędzi elektronicznych, tym bardziej, że zasoby są coraz bogatsze i bardziej wiarygodne. Jednak w wielu przypadkach papier okazuje się niezastąpiony, więc półka ze słownikami jest wciąż długa i nie zarasta kurzem, łącznie z dwunastotomowym, monumentalnym Doroszewskim.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

W tym przypadku najważniejsza jest wiarygodność źródła. Każdą informację staram się potwierdzać, więc nawet jeśli sprawdzę coś w Wikipedii, a znajdę potwierdzenie np. w Encyklopedii PWN, to mogę tylko stwierdzić, że ktoś dobrze przygotował hasło w Wiki. Bardziej skomplikowane zagadnienia wymagają czasem dłuższych starań, szukam kontekstów, artykułów, budzących zaufanie publikacji. W skrajnych przypadkach zostawiam znak zapytania, czekam na pomoc redaktora albo na „olśnienie”, które rozwiąże sprawę przed ostateczną korektą.

Kiedy się zablokujesz, to…?

Przeklnę sobie czasem pod nosem, zrobię herbatę, coś pooglądam, wyjdę z domu. Taka przerwa zazwyczaj pomaga.

Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?

Ideałem pewnie byłoby czytać, ale terminy nigdy na to nie pozwalają, więc czytam tylko początek, resztę przerzucam. Właściwie nawet tak wolę, bo w trakcie przekładu bardziej wciągam się w treść i sama jestem ciekawa, co dalej. Sprawdza się to szczególnie w przypadku kryminałów. Nawet kiedy tłumaczę, nigdy nie czytam końcówki, która zazwyczaj przynosi rozwiązanie zagadki. Zresztą, inaczej sprawa wygląda z powieściami, a inaczej, na przykład, z reportażami czy esejami.

Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?

Chyba nie będę oryginalna: ostatnia kropka. Chociaż przyjemna jest też ta nieuchwytna chwila, kiedy wejdzie się w historię, złapie się styl i jakoś swobodniej się płynie przez tekst, bez zadyszki, rytmicznie (pływać umiem).

A najmniej fajny?

Najmniej fajnie to jest, jak wydawnictwo po licznych korektach zapomni umieścić twoje nazwisko na stronie tytułowej, co zdarzyło mi się już dwukrotnie, a ostatnio mojej córce. To jest tak mało fajne, że płakać się chce.

Redaktor to…?

Życzliwy i uważny czytelnik. Poza jednym wyjątkiem, mam bardzo dobre doświadczenia z redaktorami. To takie zwierciadło, w którym przegląda się tekst i jak zauważy jakąś zmarszczkę czy niedoskonałość, używa dobrej jakości korektorów.

Od kogo uczysz się przekładu?

Moją nauczycielką i mistrzynią pozostaje Halina Kralowa, która wychowała kilka pokoleń tłumaczy z włoskiego. Uczę się oczywiście, czytając dobrą, ale też słabszą literaturę, bo nie od dziś wiadomo, że najlepiej uczyć się na błędach. Pomagają też uwagi redaktorów, choć nie zawsze są one konsekwentne. Czasem od jednego się czegoś nauczę, a kolejny mi to wywraca.

Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?

Młodszym tłumaczom mówię sporo, bo prowadzę warsztaty przekładowe i dzielę się doświadczeniem. Przede wszystkim uczulam ich na etykę zawodową, na wymagania, jakie powinni stawiać wydawnictwom, nie tylko materialne. Jeśli chodzi o sam warsztat, zachęcam ich do pewnej elastyczności i odwagi we wprowadzaniu dopuszczalnych zmian i „poprawianiu” tekstu, jeśli jest to z korzyścią dla polskiego przekładu, który firmują. Sama jestem już starszą tłumaczką, więc oczekuję na to, co powiedzą mi młodsi. Tym jeszcze starszym nisko się kłaniam.

A co powiedziałabyś ministrowi kultury?

Nie wiem, czy w planach obecnego ministra w ogóle przewidziane jest miejsce na przekłady, czy tylko na literaturę narodową. Jeśli jednak byłby zainteresowany tematem, powiedziałabym to samo, co każdemu z jego poprzedników: zauważcie istnienie tłumaczy.

Yerba mate czy spirytus? Co daje ci energię do pracy?

Czarna, mocna herbata. Kieliszek alkoholu mógłby być nawet przyjemny, ale szybko ogarnęłaby mnie senność, więc skutek odwrotny.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Przypuszczam, że tu też nie wykażę się oryginalnością. Moją najwierniejszą towarzyszką jest kotka Lolita (tak, tak, na cześć Nabokova, ale też ekranizacji, tej z Jeremym Ironsem), więc w żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, że praca tłumacza to zajęcie samotnicze. Większość czasu spędza za laptopem w cieple lampy. Raz na jakiś czas przypomina o swojej obecności lekkim pomrukiwaniem (właśnie to przed chwilą zrobiła i wskoczyła mi na kolana), w przypływie większej energii oczywiście „pomaga”, czyli rozsiada się na tekście albo na słownikach, wchodzi na klawiaturę, itp., ale jest tak zgrabna i delikatna, że w ciągu piętnastu lat naszej „współpracy” nie skasowała ani jednego fragmentu tekstu.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Jeden oczywiście zostawiam, resztę rozdaję, bo wiadomo, że to zawsze dobry, osobisty prezent. Książki są oczywiście różne, zarówno jeśli chodzi o treść, jak i, bądźmy szczerzy, literacką jakość. Staram się więc dość starannie wybierać adresatów. Nie chodzi o to, że próbuję komuś wcisnąć coś słabszego, ale raczej o to, by trafić w zainteresowania. Z reguły egzemplarzy autorskich mam za mało (dziś większość wydawnictw obdarowuje czterema), ale kiedyś miałam prawdziwy kłopot ze znalezieniem potencjalnych chętnych na książkę o Ojcu Pio. W końcu jeden egzemplarz trafił do kościoła pod jego wezwaniem na Kabatach, a drugi, po przeprowadzeniu wywiadu środowiskowego, do jednej z pań portierek w moim instytucie na UW.

Co robisz dla relaksu, czyli twoje zasady tłumackiego BHP?

Z uwagi na brak konkretnego systemu pracy, o którym było na początku, czyli brak sztywnych zasad, to samo dotyczy relaksu, tu też panuje wolna amerykanka. Okresy lenistwa trzeba zawsze nadgonić, więc wtedy o żadnym BHP nie może być mowy, praca do upadłego i podpieranie się nosem. Tak to praktyka kłóci się zdecydowanie z teorią, bo na uniwersytecie przechodzimy okresowe szkolenia BHP i w ostatnim teście uzyskałam 100%.

Jaka jest Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Tu znów przywołam Halinę Kralową, która jest prawdziwą kopalnią anegdot. Ja może wspomnę o dwóch wpadkach. Pierwsza jest moja. Jednym z pierwszych tekstów, jakie tłumaczyłam, było opowiadanie Leonarda Sciasci, w którym pojawiło się słowo „sbirro”, a ja na zasadzie brzmieniowego podobieństwa oczywiście przetłumaczyłam je jako „zbir”, choć znaczy coś wręcz odwrotnego, czyli „glina”. Od tamtej pory zawsze pojawia się u mnie czerwone światełko. Inny przykład pochodzi z włoskiego przekładu jednej z powieści kryminalnych Marka Krajewskiego. „Kobiety w wieku pobalzakowskim” to we włoskim tłumaczeniu „kobiety, które przekroczyły wiek menopauzy”. Dowodzi to przy okazji, że w wielu przypadkach polszczyzna bywa bogatsza i barwniejsza od języków uchodzących za bardziej wyrafinowane. Ale ja staram się z wpadek innych tłumaczy za bardzo nie naigrywać, bo wiem, że sama też nie jestem nieomylna.

Twoje ważne książki?

To pytanie na osobną opowieść, zresztą, jak pewnie u każdego, ta lista jest płynna i ciągle coś nowego się na niej pojawia, a czasem coś nagle wypływa na powierzchnię z zakamarków pamięci. Wymienię więc tylko autora, który na wiele lat zdominował moje życie. To Antonio Tabucchi. Przetłumaczyłam tylko dwa jego krótkie teksty, ale poświęciłam mu doktorat. To była miłość od pierwszego słowa, kiedy przed laty trafił do moich rąk tom Słowa na opak w przekładzie Haliny Kralowej.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Tak się składa, że ostatnio sporo pracuję w duetach i całkiem to lubię, bo mam znakomite partnerki. Ukazał się właśnie tom Duchy. Korespondencje z Kambodży Tiziana Terzaniego, autora bardzo w Polsce poczytnego i cenionego. Do współpracy nad przekładem zaprosiła mnie Joanna Ugniewska. Jest to już nasza czwarta wspólna książka, po Magrisie i Fallaci. Drugą partnerkę sama sobie wychowałam, a nawet urodziłam. To moja córka, Natalia Mętrak-Ruda. Właśnie tłumaczymy powieść Luki Di Fulvio pod roboczym tytułem Chłopiec, który znalazł słońce nocą. To takie historyczne fantasy. Wcześniej przełożyłyśmy wspólnie inną jego powieść, Dziewczyna, która sięgnęła nieba. W jego przypadku główną przyczyną jest objętość książek i oczywiście krótki termin. Na szczęście geny są tu wyraźnie pomocne, bo potrafimy się z Natalią całkiem nieźle stylistycznie zgrać.