![](https://stl.org.pl/wp-content/uploads/2025/02/5K4A63051-1024x683.jpg)
Anna Pliś tłumaczy z języka angielskiego i francuskiego.
Na co dzień pracuje ze słowem pisanym również jako redaktorka i korektorka, a od jakiegoś czasu także jako autorka. W niniejszej rozmowie opowiada o początkach działalności zawodowej w branży IT, łączeniu pracy przekładowej z rolą ubermamy, inspirującej sile muzyki, zaszczycie przyjaźni z królikiem i o podróżach w czasie.
Na początek o początkach.
Jak w klasycznej bajce. Zaczęło się od marzeń, potem było twarde zderzenie z rzeczywistością, a na końcu happy end.
Marzyłam o pracy z książkami jeszcze jako dziecko. Na studiach miałam już wymyślony plan: będę pracować w domu i tłumaczyć książki (wtedy jeszcze jako studentka lingwistyki wyobrażałam sobie, że będę je tłumaczyć nawet z francuskiego na angielski i vice versa, hahaha!). A potem poszłam do pracy… na etat, w zupełnie innej branży, a tłumaczenia robiłam po godzinach. I wcale nie literackie, tylko techniczne – sworznie, śrubki i inne instrukcje. Bańka moich marzeń prysła i gotowa byłam to wszystko rzucić… Wtedy właśnie pojawiła się pierwsza propozycja przetłumaczenia książki. No i tak te dziewięć lat temu przepadłam w miłości do książek. Chciałoby się powiedzieć: „A potem żyli i tłumaczyli długo i szczęśliwie”, ale wiem, że to wcale nie koniec mojej bajki…
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Najpierw noc, potem dzień. Czasem w aucie pod szkołą muzyczną, innym razem w kolejce do lekarza. Mój system pracy najlepiej określić jako elastyczny, czyli operujący jednostką „międzyczasu” i połączony z zawodem ubermamy.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Biurko. Teraz już tylko biurko. Dawniej było wiele eksperymentów, ale od kiedy pojawił się drugi, duży monitor, to komfort biurka wygrywa. Nie licząc oczywiście pracy w aucie, szkole i innych atrakcyjnych miejscówkach.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Elektroniczny. Uwielbiam książki, ich zapach, wygląd, no ale niestety… szybkość, wygoda – komputer ze swoim Ctr+F ma tu ogromną przewagę.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Przede wszystkim internet – kopię tak głęboko, jak się da. Dopiero gdy wyczerpię kopalniane możliwości internetu, robię wycieczki do biblioteki. Trochę szkoda, ale niestety wygrywa opcja domowego zacisza.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Robię coś zupełnie innego – wskakuję na rower, zajmuję się jakimiś domowymi czynnościami, idę na spacer. Oczywiście nie zawsze jest ten komfort. Wtedy jest opcja podkreślenia fragmentu na jadowity żółty kolor i powrotu do niego przy sczytywaniu.
Redaktor to…?
Moje alter ego. Przede wszystkim dlatego, że poza tłumaczeniami zajmuję się również redakcją i korektą, a po drugie z tego względu, że mam wielu bliskich znajomych wśród redaktorów i redaktorek. Bardzo się cieszę, kiedy moje tłumaczenie trafia do znajomej mi osoby, ale nawet jeśli tak się nie stanie, lubię myśleć o tym, że gramy do jednej bramki. Że praca tłumacza i redaktora, a potem korektora to wspólny wysiłek dla dobra tekstu.
Od kogo uczysz się przekładu?
To jest ciekawe pytanie, bo gdy myślę o świecie redaktorskim, to pełno jest tam kursów, warsztatów, szkoleń. W świecie przekładu, mam wrażenie, że jest tego mniej. Może dlatego, że trudno szkolić z kreatywności? Zostają więc klasyki, wielkie nazwiska, teoretycy przekładu… i nauka przez podpatrywanie sprytnych rozwiązań innych tłumaczy. W książkach nie jest to takie proste, bo najczęściej, czytając przekład, nie mamy wglądu w oryginał, ale lubię podsłuchiwać rozwiązania tłumaczeniowe np. w filmach czy serialach – zwłaszcza te dotyczące współczesnego języka.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Herbata, przede wszystkim herbata. Po drugie kawa, ale bardziej dla smaku niż efektu. Najwięcej energii jednak daje mi muzyka. Do każdej tłumaczonej książki mam swoją playlistę. Pomaga mi to, bo gdy tylko włączę tę konkretną muzykę, przenoszę się w głowie w konkretny świat. A bywa i tak, że po dłuższym czasie słyszę gdzieś daną piosenkę i światy ożywają. Lubię ten stan!
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Królik. I żeby nikogo to nie zmyliło… to wcale nie jest takie oswojone zwierzę. Ma swój charakter i fakt, że śpi pod moim biurkiem, poczytuję za zaszczyt.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Mam taką szafkę… Robiłam kiedyś test talentów Gallupa i na pierwszym miejscu mam: gromadzenie. Tak więc, wiele z egzemplarzy autorskich czeka u mnie na swojego przyszłego właściciela. Oczywiście jeden wędruje na półkę chwały, resztę czasem rozdaję, a czasem o nich zapominam i trafiają do szafki.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Powinnam pewnie robić coś, co da odpocząć moim oczom, ale nie umiem… Realizuję pasje, czyli albo czytam, albo robię coś kreatywnego – pisanie, malowanie, szydełkowanie, sklejanie book nooków i innych miniaturowych szklarenek. Lubię też odpoczywać ze swoją rodzinką – podróże, planszówki, spontaniczne wypady rowerowe, narciarskie. Generalnie nie umiem się nudzić.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Może nie jest to stricte tłumaczeniowa anegdota, ale pokazuje, jak działa tłumacki umysł. Czasem zdarza mi się rozmawiać z dziećmi po angielsku, żeby sobie poćwiczyli. Ostatnio podczas takiej rozmowy coś tam negocjowaliśmy i syn chciał jakieś dwie rzeczy, więc pytał o „two things”, a ja, wyrwana jeszcze z tłumaczenia akurat z francuskiego, kiwając głową, potwierdzam i mówię, że może mieć „only deux things”. Nawet kilka razy to powtórzyłam, żeby dobrze zrozumiał. Jego mina – bezcenna!
Ważne dla ciebie książki?
Jako że lubuję się w epickich powieściach, nie mogłabym tu nie wspomnieć twórczości Tolkiena. Uwielbiam też wszystko, co napisał C. S. Lewis. I do listy ważnych i ulubionych książek muszę dodać też twórczość francuskiego pisarza Timotheée de Fombelle, najbardziej chyba z książką „Vango”, która (niestety!) w polskim przekładzie ukazała się tylko połowicznie. Nie mogę tego odżałować i idealistycznie marzę sobie, że może pewnego dnia dokona się jednak cud i ktoś zechce wydać także drugą część.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
A czy to nie jest trochę tak jak z dziećmi? Mimo że jest ich parę, kocha się każde ‒ każde inaczej, ale trudno powiedzieć, które najbardziej. Mam wielkie szczęście do książek, które do mnie trafiają, bo każda odgrywa w moim życiu jakąś rolę. Gdyby nie „Metoda Bullet journal” o bullet journalingu, pewnie nie prowadziłabym swojego bujo. Gdyby nie redagowana przeze mnie książka o pisaniu książek, może nie wydałabym własnej. Również książki dla dzieci, takie jak „Kot Moneta” czy „Gwiazdka Miko” wnoszą w moje życie wiele radości. Wśród moich przekładów mam taki, w którym tak dopracowałam stylizacje językowe, że o pomoc przy części dialogów prosiłam nawet rodowitego górala. Bardzo też lubię powieści Gabrielle Meyer z wątkiem przenoszenia się w czasie („Gdy nadejdzie dzień”, „W tym momencie”).
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Aktualnie tłumaczę trzecią część z serii o osobach przenoszących się w czasie. Uwielbiam tłumaczyć powieści, to chyba mój ulubiony gatunek, a jeszcze jak autor, wie co robi, to taka praca to czysta przyjemność. Tutaj tak właśnie jest. Bohaterki moich książek wiodą nietypowe życie – jeden dzień spędzają w jednej epoce, a gdy zasypiają, budzą się w drugiej. Dobrze napisana, trzymająca w napięciu i wciągająca. Jeśli ktoś lubi powieści osadzone w dawnych czasach (i nie tylko), naprawdę polecam!