Tłumaczka języka szwedzkiego (zob. profil), poza filologią szwedzką w Poznaniu studiowała również literaturoznawstwo w Sztokholmie oraz pedagogikę teatru w Warszawie. Mocno związana z teatrem, na którego potrzeby również przekłada – raz zdarzyło jej się nawet wystąpić na scenie… jako Tłumaczka.
Na początek o początkach.
Na początku było czytanie, a jeszcze wcześniej wagarowanie. Czytanie było bezpośrednim efektem wagarowania, bo choć czytam, odkąd pamiętam, to w czasach licealnych moje czytanie nabrało rozpędu, stało się dla mnie równoległą rzeczywistością. Do liceum chodziłam w Koninie, do którego moi rodzice przeprowadzili się krótko po studiach na Politechnice Warszawskiej, skuszeni wizją projektowania bloków z wielkiej płyty (tata), planowania przestrzennego okolicznych terenów wiejskich (mama) oraz, co nie mniej ważne, ofertą pomocy w wychowaniu dzieci (babcia). Na wagary chodziłam chętniej niż do szkoły, z przyjaciółmi albo sama, i żeby nie natknąć się na nauczycieli w tak zwanym „nowym” Koninie, gdzie znajdowała się szkoła, chodziłam przez rzekę do „starego”. Tam pewnego dnia weszłam do biblioteki znajdującej się w budynkach dawnej synagogi i domu talmudycznego. Pamiętam, że zaskoczyła mnie ta przestrzeń, panujący w niej szczególny rodzaj ciszy, ale też napięcia, jakby znajdowała się poza czasem, poza przepływami, poza codziennością. Błądząc między regałami z książkami, natknęłam się na regał z literaturą skandynawską, zastawiony przede wszystkim wydawaną od lat pięćdziesiątych Serią Dzieł Pisarzy Skandynawskich Wydawnictwa Poznańskiego, ostatnio zresztą wznowioną. Pewnie przyciągnęły mnie okładki, może niektóre tytuły. Nie pamiętam już, które przeczytałam w pierwszej kolejności, ale wydaje mi się, że były to „Ptaki niebieskie” Seeberga albo „Ptaki” Vesaasa, którego kocham do dzisiaj. Na pewno jednak pamiętam uczucie rozpoznania się w tekście i jakiejś takiej szczególnej czułości, spokoju i akceptacji, które sprawiło, że przeczytałam po kolei praktycznie wszystkie książki z regału, gdzieś po drodze torując dla siebie drogę. Znalazłam też zawód tłumacza, który wyłonił mi się z tych wszystkich liter, bo odkryłam, że większość z czytanych przeze mnie książek nie była tłumaczona bezpośrednio z języków skandynawskich, ale z niemieckiego albo z angielskiego. Pamiętam, że zastanawiałam się, co mogło w tym procesie zgubić się, zatrzeć, zmienić kształt. Postanowiłam, że się tego dowiem. Chciałam zdawać na filologię norweską (Vesaas), ale akurat nie było na nią naboru, wybrałam więc filologię szwedzką. Na egzaminie ustnym na studia opowiadałam o „Spowiedzi szaleńca” Strindberga – z perspektywy czasu wydaje mi się to dosyć mocno komiczne. Zaczęło się więc od czytania – i tak już pozostało, bo każdemu tłumaczeniu towarzyszą inne książki, obrazy, teksty, głosy.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Dopiero niedawno doszłam do wniosku, że noc służy przede wszystkim do spania. Przez lata pracowałam wieczorami, najlepiej jednak pracuje mi się we wczesnych godzinach porannych, kiedy wszystko dopiero się budzi. Poranek ma w sobie to szczególne otwarcie, obietnicę spełnienia. Potrzebuję jej do pracy. Pilnuję się, żeby robić przerwy na spacer, rower lub trening – mam je wpisane w plan dnia. Przez długi czas katowałam się siedzeniem przy biurku, wydawało mi się, że zdania muszę wysiedzieć, teraz wiem już, że równie dobrze mogę je wychodzić, a najlepiej wytańczyć, jakkolwiek to brzmi. Idealny dzień zaczyna się od tańca, najlepiej z innymi, tak pracuję teraz, przez kilka dni w Sztokholmie, podczas biennale teatralnego. Każdy dzień zaczyna się od warsztatów gaga, potem biegnę na spotkania albo wracam pracować przez kilka godzin. Oczywiście biennale ma to do siebie, że jest jakby poza codziennością, ale ruch jest dla mnie absolutną podstawą, żeby zdania zaczęły się składać w obrazy, opowieści. Chcesz pisać, dbaj o plecy – powiedziała kiedyś Bodil Malmsten, jedna z moich ukochanych szwedzkich poetek, której poezję tłumaczyłam już na studiach. Nie pracuję codziennie, tylko w określone dni – w pozostałe prowadzę zajęcia na lingwistyce, warsztaty, koordynuję projekty teatralne, ale w głowie i tak mielę zdania, łapię słowa, wplatam je już w głowie w powstający tekst. Najbardziej lubię w tym wszystkim zmienność – nie mogłabym pracować wyłącznie przy biurku.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Biurko, mimo wszystko, na kanapie odpoczywam albo czytam. Biurko ma możliwość regulacji wysokości, z czego często korzystam. Pracuję w domu, ale też w miejskich bibliotekach, a jak trzeba to również w kawiarniach, ale koniecznie przy większym stole. Czasem pod nieobecność znajomych również w ich mieszkaniach – bardzo to lubię. Potrzebuję jednak przerw na bycie z innymi, w bezpośredniej interakcji, dialogu, słuchać innych i słyszeć samą siebie w rozmowie, żeby móc potem zatęsknić za biurkiem, skupieniem, zanurzeniem w tekst. Często właśnie wtedy wracają do mnie konkretne słowa, sformułowania, sposób, w jaki ktoś inny ułożył zdanie. Kiedy pracuję, słucham muzyki, ale często w przerwach, krótko i głośno, nie przepadam za tak zwaną muzyką w tle. Do każdej książki mam osobną playlistę, którą cisnę, aż wycisnę z niej wszystko, co się da, przez co niektóre utwory jeszcze bardzo długo kojarzą mi się z konkretnymi zdaniami, scenami z powieści. Niekiedy czytam dłuższy fragment w oryginale i wychodzę na zewnątrz, żeby go rozchodzić – kiedy znów siadam do komputera, zdania układają się już same. Czytam całość, zanim siądę do tłumaczenia, wydaje mi się to oczywiste, choć wiem, że nie wszyscy czują taką potrzebę.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Każdy, który doprowadzi mnie do tego, czego szukam. Do każdego tłumaczenia mam notes, a w nim pozbierane słowa, pola znaczeniowe, skojarzenia.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Tutaj podobnie. Szukam, aż znajdę. Bardzo lubię ten aspekt pracy. Research to moje drugie imię.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Próbuję zrobić krok w tył, przyjrzeć się miejscom, w których nie styka, albo styka, ale za bardzo, napięciom wewnątrz akapitu, wrócić do poprzednich zdań, przeczytać na nowo dłuższy fragment. Czytam na głos, zwłaszcza jeśli tłumaczę teksty dla teatru. Kiedy jednak rozwiązanie nie przychodzi po chwili, zaznaczam, zostawiam i idę dalej. Po kolejnym czytaniu brakujące fragmenty zwykle trafiają już na miejsce, zdania łączą się, odnajdują swój rytm. Rozmawiam, zwłaszcza kiedy rozwiązanie zdaje się być blisko, w zasięgu, czytam coś nie związanego bezpośrednio z tłumaczeniem, zwykle poezję, co pozwoli mi ruszyć z miejsca. Najważniejsze jest dla mnie znalezienie rytmu tekstu, szukam go, aż znajdę i dopiero wtedy mam poczucie, że jestem na dobrej drodze. Kiedy tłumaczyłam „Nędzę” Andrzeja Tichego, słuchałam publicznej playlisty, którą stworzył do tej powieści, jak również playlisty mojego znajomego, którą stworzył sobie do lektury „Nędzy”, bo ta książka ma w sobie coś takiego, że uruchamia myślenie dźwiękami. Tym sposobem zresztą, dzięki temu koledze, natknęłam się na fragment tekstu, który Tichy miksuje w powieści. Ciągle mi jednak było mało, dlatego gdy spotkałam się z Tichym na rozmowie, przyznałam się mu, że te dźwięki nie do końca łączą mi się z tekstem, że jest w nim jeszcze inny rytm, który wyczuwam, i który nawet zostaje w tekście nazwany, ale ciągle go nie mam. I wtedy podesłał mi prywatną playlistę i na niej było właśnie to, czego szukałam. Potem słuchałam jej do końca pracy nad książką. Kiedy autor przesyła ci linki do swoich ulubionych utworów albo podaje słowo, cytując konkretne teksty, a ty możesz mu odpowiedzieć innym fragmentem, innym utworem – to jest największa radość.
Redaktor to…?
Ogromne wsparcie, ktoś, kto nadaje kierunek, kiedy myśl niepotrzebnie się plącze, komplikuje. Kto odkrywa miejsca, gdzie straciło się uważność, zapomniało o konsekwencji, przysnęło. Kto zwykle ma większy dystans do tekstu i potrafi nagiąć, wykreślić, uwypuklić. Nie zawsze się to udaje, ale mam ogromny szacunek do pracy redaktorów i redaktorek i ogromną wdzięczność za ich pracę. Bardzo ważna jest tu rola wydawcy i dobranie odpowiedniego redaktora do tekstu, jeśli tekst tego wymaga – przy Tichym miałam szczęście pracować z Karoliną Felberg, zaproszoną przez wydawczynię, Anitę Musioł. Rozumiałyśmy się w pół zdania.
Od kogo uczysz się przekładu?
Podczas studiów trafiłam na warsztaty tłumaczeniowe prowadzone przez Zbigniewa Kruszyńskiego na Södertörns Högskola i mam wrażenie, że wciąż z nich czerpię, bo choć oczywiście nie pamiętam już tego, co na nich mówiliśmy, to pamiętam, jak mówiliśmy, jak pracowaliśmy, jakie emocje towarzyszyły nam w pracy nad naszymi przekładami. Przede wszystkim jednak czytam – inne teksty, inne przekłady, teksty o przekładzie, naukowe i bardziej literackie, próbując znaleźć w tym wszystkim drogę dla siebie i tekstu, nad którym pracuję.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Kawa, a zaraz potem zielona herbata, lawenda, rozmaryn i pokrzywa. I tak w kółko. Kiedy marznę – napar z imbiru, kurkumy, anyżu i ukochanej lukrecji.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Kot, jeszcze do niedawna dwa koty. Psy tylko wtedy, kiedy śpią, choć na spacerach sprawdzają się idalnie.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Rozdaję rodzinie i przyjaciołom, próbując dobrać tekst do osoby, czasem przekazuję egzemplarz do biblioteki. Próbuję pamiętać, żeby zostawić jeden na półce, ale nie zawsze z powodzeniem.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Ruszam się. Rower, szybki spacer, siłownia. Od jakiegoś czasu mam w sobie większą zgodę, żeby pracować zgodnie ze swoimi potrzebami, w moim przypadku związanymi z ruchem. Dawniej wydawało mi się, że powinnam „swoje wysiedzieć”, ale teraz już wiem, że nie warto. Ruch to dla mnie również spotkania, warsztaty, wykłady, obowiązkowo teatr, wystawy. Regularne wyjazdy do Szwecji, zwykle po to, żeby obejrzeć konkretny spektakl, pobyć z ludźmi, spotkać się z dramatopisarzami, dramaturgami, reżyserami, wziąć udział w warsztatach. Kocham ten przepływ myśli. Rozmowy, chodzenie po mieście, poznawanie nowych słów, odkrywanie na nowo znanych już miejsc, przyglądanie się temu, jak się zmieniają. Przywożę zapachy, zdjęcia, notatki. Bez doświadczenia pracy na scenie, z aktorami, ale również z publicznością, nie da się moim zdaniem tłumaczyć ani znajdować tekstów dla teatru, który przede wszystkim jest spotkaniem, pracą w kolektywie, poszukiwaniem porozumienia, wspólnego języka.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Mam ich bardzo dużo, ale wspomnę tu o jednej, która wróciła do mnie niedawno podczas rozmowy z Joanną Żygowską z Centrum Sztuki Dziecka. Podczas próby generalnej „Hierarchy of Needs” Adela Darwisha, do której robiłam napisy, i którą później tłumaczyłam również dla „Dialogu”, okazało się, że w którymś momencie ekrany, na których wyświetlane były napisy, podjechały pod sufit, zostawiając publiczność Teatru Nowego w Warszawie bez tłumaczenia. Reżyser, Mattias Andersson, podjął wtedy błyskawicznie decyzję, że wejdę do spektaklu jako tłumaczka, ustaliliśmy, że zrobię to z krzesła na widowni. Gdy więc ekrany zniknęły, wstałam i zaczęłam tłumaczyć na głos, na co zareagował jeden z aktorów: „A ty to kto?”. Odpowiedziałam: „Tłumaczka”. „OK”, a potem dokończył swoją kwestię. Bardzo lubię takie momenty, bo z tego wszystkiego najbardziej interesuje mnie proces, to co dzieje się z językiem, sposobem, w jaki się komunikujemy. Również dlatego tak bardzo lubię tłumaczyć dla teatru, bo wiem, że to dopiero początek, że oddaję tekst innym, do dalszej pracy. I dlatego też najbardziej cenię sobie uwagi aktorek i aktorów, a ich dobre słowa o tekście tłumaczenia przyjmuję z największą radością.
Ważne dla ciebie książki?
Nie potrafię chyba odpowiedzieć na to pytanie. Mogę tylko powiedzieć, co czytam lub właśnie skończyłam czytać, i co mi się podobało: „Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90” Filipa Kalinowskiego, „Moja ukochana i ja” Renaty Lis, oraz czytana na nowo, bo konsultuję powstający właśnie dramat, „Pani Stefa” Magdaleny Kicińskiej. Gdyby jednak mnie przycisnąć, wymieniłabym książki, które wciąż mnie inspirują: „Nekroperformans” Doroty Sajewskiej, „Przedstawienia” oraz „Odmienną rewolucję. Performans na cudzej ziemi” Joanny Krakowskiej, „Politykę wrogości” Achille Mbembe, choć to tylko pierwsze tytuły, które przychodzą mi do głowy. Wychowali mnie Sontag i Orwell oraz seria Plus minus nieskończoność. Pierwszą książką, którą przeczytałam po szwedzku, był dramat Jonasa Gardella „Mormor gråter” („Babcia płacze”).
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Lubię „Poliglotycznych kochanków” Liny Wolff, lubię dramaty, nad którymi pracowałam, ale może wybrałabym „Utoną we łzach swoich matek” Johannesa Anyuru, którego usłyszałam na scenie jeszcze przed jego debiutem i od tej pory czytam wszystko, co napisze. Zaraz potem jednak chciałabym, żebyście poszli na spektakl Unga Klara w reżyserii Farnaz Arbabi, pod tym samym tytułem, o którym piszę też w mojej pracy naukowej. Może kiedyś uda się go pokazać w Polsce.
Co
teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Kończę pracę nad tłumaczeniem powieści dla Wydawnictwa Pauza, pracuję również nad wyborem i tłumaczeniem szwedzkiego dramatu dla młodzieży, które towarzyszyć będzie przyszłorocznemu Festiwalowi Korczak w Warszawie.
PS. Jako zdjęcie do tego tekstu załączam takie z pierwszych lat podstawówki, bo pracuję ostatnio warsztatowo z tym czasem i łączy mi się z tym, co napisałam.