Agnieszka Kalus
Z wykształcenia filolog angielski i pedagog. W dzień pracuje jako nauczycielka, wieczorami tłumaczy książki. Chociaż niedługo minie dziesięć lat od wydania pierwszej książki w jej przekładzie, wciąż czuje się początkująca. Lubi tłumaczyć te książki, które sama chętnie by przeczytała, a w czytaniu ma duże doświadczenie, bo od 2008 roku prowadzi blog czytambolubie.com i pisze o książkach dla różnych portali oraz dla własnej przyjemności.
Na początek o początkach.
Zaczęłam 10 lat temu. Trochę po znajomości. Trochę zostałam wrobiona, bo nikomu nie życzę zaczynać w tym wydawnictwie. Pierwszą książkę tłumaczyłam z duszą na ramieniu, niepewna, czy w ogóle dam radę. Z jednej strony spełniałam swoje marzenia, z drugiej, bałam się, że nie podołam, że narażę się na śmieszność. Nie znałam osobiście żadnego tłumacza, nikt nie prowadził mnie za rękę. Na szczęście jakoś poszło. I dalej się kręci. Cały czas mam co robić i cały czas łączę pracę tłumaczki z pracą nauczycielki w liceum. Nadal czerpię satysfakcję z obu zawodów.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Wieczór, czyli mniej więcej od dziewiętnastej do północy. Wtedy jestem najwydajniejsza, mam najwięcej pomysłów i szybsze tempo pracy. W weekendy zdarza mi się zacząć pracę wcześniej, ale zwykle idzie mi jak po grudzie i bardziej się męczę niż pracuję. Taki tryb pracy wynika częściowo z tego, że za dnia pracuję na etacie, a częściowo z tego, że jestem typową sową.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Wszędzie. Czasem przy biurku, które jest biurkiem przenośnym, więc mogę je postawić tam, gdzie mnie fantazja poniesie. Czasem trzymam laptopa na kolanach i tłumaczę na kanapie. Zdarzało mi się też tłumaczyć podczas okienka w pokoju nauczycielskim, na balkonie, w pociągu. Potrafię się wyłączyć i zająć swoją robotą.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Już prawie nie pamiętam, gdzie mam papierowe słowniki. Opieram się głównie na tych dostępnych w sieci. Tak jest szybciej i często skuteczniej, bo papierowe niestety dawno przestały nadążać za językiem potocznym, a powieści dla młodzieży, które często tłumaczę, zawierają sporo zwrotów, które niedawno weszły do języka. I prawdopodobnie dość szybko z niego znikną.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Zewsząd. Gdy muszę zgłębić jakiś temat zaczynam od tego, co mam pod ręką, czyli od Wikipedii oraz tego, co uda mi się wygooglać. Jeśli nie mogę znaleźć potrzebnej informacji lub w przypadku, gdy czuję, że jeszcze niewystarczająco zgłębiłam temat, szukam literatury. Przy niektórych książkach muszę sobie najpierw poczytać, żeby móc potłumaczyć. Daje mi to odrobinę więcej pewności i wiary w to, że nie napiszę jakichś głupot. Kilka razy wyszukiwałam forum poświęcone danej dziedzinie i dręczyłam pytaniami tego, kto zgodził się ze mną porozmawiać.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Pytam męża i razem zastanawiamy się nad wyjściem z impasu. Sama rozmowa i spojrzenie z innej perspektywy często pomagają obejść problem. Wiele razy rozwiązanie okazywało się banalnie proste, a ja nie mogłam na nie wpaść, bo zafiksowałam się na jednym pomyśle. Gdy to nie pomaga, zaznaczam na żółto i lecę dalej. Gdy nadchodzi deadline znikają wszelkie blokady.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Przeglądać, przeczytać kilka akapitów tu i tam, zajrzeć na koniec, posmakować stylu, sprawdzić, czy temat mnie kręci. Kilka książek przeczytałam i potem w trakcie pracy denerwowałam się zbliżając do momentów, których się bałam, np. sceny zabijania wielbłąda. Wolę aż tak dobrze nie wiedzieć, co mnie czeka. Tym bardziej, że gdy książka mnie wciągnie, tłumaczę szybciej i więcej, żeby jak najszybciej poznać zakończenie.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Gdy wciskam „wyślij” i ekspediuję plik do redaktora prowadzącego. Poza tym czuję dziką satysfakcję, gdy uda mi się wymyślić coś zgrabnego, gdy wespnę się na wyżyny intelektu i znajdę odpowiednie słowa, by wyrazić subtelny żart, ironię, czy grę słowną.
A najmniej fajny?
Gdy muszę zrobić przypis, bo nie jestem w stanie ani obejść, ani przełożyć jakiejś gry słownej istotnej dla akcji. Odbieram to jako osobistą porażkę.
Redaktor to…?
Osoba, przed którą czasem się wstydzę, gdy popełnię jakieś głupstwo. A jednocześnie to zazwyczaj przyjaciel tekstu i pośrednio również mój. Mam szczęście do dobrych, solidnych, pomocnych, nieczepliwych, skłonnych do negocjacji redaktorów, których praca zawsze przyczynia się do poprawy jakości tłumaczenia. Na początku mojej pracy w zawodzie niestety trafiałam na wydawców oszczędzających na redakcji, na szczęście dawno się z nimi pożegnałam.
Od kogo uczysz się przekładu?
Od wszystkich tłumaczy, których przekłady czytam. Od większości tego jak tłumaczyć, jak bawić się słowem, jak oddać zamysł autora, nie odciskając na tekście własnego piętna i stylu. Raz na jakiś czas zdarza mi się jednak książka, z której można się uczyć, jak nie przekładać. Dzięki intensywnemu czytaniu stałam się czulsza na niuanse językowe, potrafię wyłapać ewidentne wtopy i subtelne niedociągnięcia.
Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Starszym stażem – dziękuję, jesteście świetni Odkąd zaczęłam pojmować, że istnieje taki zawód, byliście dla mnie czarodziejami słowa, wydawało mi się, że wykonujecie pracę niedostępną dla zwykłego śmiertelnika. Przez długi czas, dopóki sama nie zaczęła się tym zajmować, praca tłumacza literatury wydawała mi się połączeniem magii i erudycji, jakiej nigdy nie osiągnę. Stad też długo nie myślałam o sobie jak o tłumaczce. Musiałam przetłumaczyć kilkanaście książek, by to słowo przeszło mi przez gardło.
Młodszym – to nie magia, książki tłumaczą zwykli ludzie. Wy też dacie radę!
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Cisną mi się mało cenzuralne słowa, zwłaszcza po ostatnich wypłatach wynagrodzeń za wypożyczenia biblioteczne. Dla zilustrowania mojej frustracji zdradzę, że w pierwszym roku działania systemu miałam siedem książek na koncie i wypłacono mi za ich wypożyczenia kilkadziesiąt złotych więcej niż w tym roku, gdy mam trzydzieści dwa tytuły. To jeden z wielu przykładów na to, że nie jesteśmy oczkiem w głowie tego pana.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Herbata z kubków wielkości wiadra. Dużo herbaty. Czasem wino, gdy czas goni, a umysł mam niezbyt giętki.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Koty z instagrama w przerwach regeneracyjnych. Swojego nie mam, choć pragnę. Z istot dostępnych na wyciągnięcie ręki wspiera mnie mąż, pierwszy czyta, co skleciłam, wyłapuje potknięcia. Uwierzcie, ja go nie zmuszam, żeby czytał. Sam chce i powtarza, że uwielbia być pierwszym czytelnikiem książek po polsku.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Jeden na półkę, jeden, o ile się nadaje, do biblioteki szkolnej w liceum, w którym pracuję, jeden dla siostry lub innych zainteresowanych. Zwykle są trzy, więc ten system rozwiązuje problem nadmiaru.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Czytam. Wiem, że to brzmi trochę masochistycznie, gdy przeskakuje się od książki do książki, ale czytanie zawsze było dla mnie rozrywką. Jestem też dinozaurem polskiej blogosfery książkowej i od ponad 10 lat prowadzę blog Czytam, bo lubię oraz media społecznościowe, na których promuję czytanie i dobre książki. Gdy czasy są normalne, jeżdżę na koncerty swoich ulubionych wykonawców, zwykle połączone z kilkudniowym zwiedzaniem okolicy.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Jedno z wydawnictw próbowało zaoszczędzić na redakcji, więc właściciel zabrał się samodzielnie za redakcję tłumaczeń. Historia dotyczyła dzieci wikingów, które siedziały na kawałku drewna i udawały, że płyną łodzią. Miały wymyśloną łódź, czyli virtual boat. Dla pana samozwańczego redaktora była to wirtualna łódź. I tak poszło do druku, bo nie raczył skonsultować ze mną zmian. Wydawnictwo już nie istnieje, ta książka ze zmianami na gorsze nadal jest dostępna i przynosi mi wstyd.
Ważne dla ciebie książki?
Książki w ogóle są dla mnie ważne. Pomagają mi żyć, pomagają się utrzymać. Lubię ich towarzystwo. Bloguję o nich, piszę o nich na portalach, fotografuję je, rozmawiam o nich, nadal się nimi ekscytuję. Moja praca jest powiązana z moim hobby. Niczego więcej nie potrzebuję.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Najprzyjemniej, co brzmi nieco makabrycznie w obliczu tematyki, tłumaczyło mi się „Ciało nie kłamie”. Są to wspomnienia patolożki, która przez kilkanaście miesięcy pracowała w Nowym Jorku i opisuje sprawy, które pomagała rozwiązać. Uwielbiam też książkę pt. „Sukienka w kolorze nocnego nieba” i żałuję, że nie jest bardziej znana. To powieść dla starszej młodzieży, ale jest nastrojowa, nieco egzotyczna, bo akcja rozgrywa się w Australii i mądra.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Czekam na wydanie kilku moich przekładów. Te najświeższe to książki dla młodszych czytelników, tzw. young adult. Tak się złożyło, że obie są o czarownicach, ale akcja jednej rozgrywa się współcześnie, drugiej w nieokreślonej przeszłości. Ostatnią wydaną w tym roku książką w moim przekładzie jest „Na zawsze, ale z przerwą” Taylor Jenkins Reid. A za chwilę zabieram się za tłumaczenie powieści, która znalazła się na długiej liście Bookera, więc jestem podekscytowana i nieco wystraszona.