Irena Makarewicz
Irena Makarewicz (zob. profil) studiowała enologię i filozofię. Od lat zajmuje się tłumaczeniem literatury węgierskiej. Znawczyni i promotorka twórczości Sándora Máraiego, a także innych węgierskich „współczesnych klasyków”. W 2022 r. odznaczona węgierskim Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Na początek o początkach.
Początków było kilka, w tym dwa pierwsze kompletnie nieudane, dlatego zawsze powtarzam, że podstawą zawodu tłumacza (zwłaszcza tłumacza literatury węgierskiej) jest cierpliwość i wytrwałość (oraz, a może przede wszystkim, gruba skóra). Wyjechałam na studia na Węgry, ale kiedy wystąpiłam o zmianę kierunku studiów – z technologii napojów alkoholowych na hungarystykę – zagrożono mi relegowaniem do Polski, z wilczym biletem zresztą. Tak oto zostałam dyplomowaną enolożką. Po powrocie do kraju najpierw zaczęłam robić doktorat na SGGW – co ciekawe, z suszenia ziemniaków – ale szybko zmieniłam zawód i zajęłam się tłumaczeniami słowa żywego oraz tłumaczeniami pisemnymi z najrozmaitszych dziedzin. Niestety, dopiero po transformacji ustrojowej, w 1990 roku, dane mi było wrócić do pomysłu tłumaczeń literackich – otrzymałam stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki (chyba tak się wtedy nazywała ta instytucja) na wyjazd do Budapesztu. Półroczny pobyt w centrum węgierskiego życia kulturalnego zaowocował pomysłem na tłumaczenie utworów Sándora Máraiego, wówczas jeszcze nie tak znanego na Węgrzech, a co dopiero w Polsce. Po powrocie do kraju zanosiłam próbki jego prozy do wielu polskich wydawnictw, ale polscy wydawcy wykazywali całkowity brak zainteresowania (z pewnością również dlatego, że na wielki, światowy sukces Máraiego trzeba było poczekać jeszcze ponad dekadę): „Proszę pani, teraz to my wydajemy książki kucharskie, słowniki angielskie…”. Nic dziwnego, że na wiele lat musiałam porzucić myśl o przekładach mojego ukochanego autora, niemniej jednak ten czas wykorzystałam na zgłębianie jego twórczości, kompletowanie biblioteki Máraiego, na której potrzeby zakupiłam – po latach pracy w zagranicznych korporacjach – stosowny antyczny mebel. Kiedy i w Polsce zaczęto wydawać Máraiego, poszłam do wydawnictwa Czytelnik z własną propozycją – i tak się zaczęło to, co trwa do dzisiaj. Ponieważ Márai to autor bardzo filozoficzny, przynajmniej w tych książkach, które ja tłumaczę, skończyłam i takie studia – dzięki temu zostałam też filozofką.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Tylko dzień, ale nie z samego rana, bo jak mam wenę lub czegoś szukam na potrzeby tłumaczonej książki, to siedzę przy komputerze nawet po kilkanaście godzin. Najpierw robię surowy przekład, następnie sczytuję go z oryginałem, a potem szlifuję, tak więc całość czytam kilka razy, a niektóre fragmenty – aż do skutku, to znaczy do poczucia, że teraz nareszcie jest tak, jak być powinno. To bardzo powolna robota, ale ja inaczej nie potrafię, a może raczej nie chcę, bo wolę z góry przewidzieć problemy i wątpliwości osób, które w dalszych etapach pracy zajmą się tekstem, a które nie znają węgierskiego i niczego same nie sprawdzą. I lepiej, żeby nie sprawdzały wydań w innych językach, jeśli takowe w ogóle istnieją, bo przykładowo w przekładach na angielski często stosuje się parafrazy, a w tych niemieckich trudniejsze frazy się pomija.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Teoretycznie biurko – mam taki wspaniały mebel z olbrzymim blatem, przejęty po synu, który mieszka za granicą. Na tym biurku można rozłożyć mnóstwo książek, słowników, kubków itd. – wszystko się zmieści, ale po ostatniej przeprowadzce musiałam nad czymś pilnie popracować jeszcze przed rozstawieniem wszystkich rzeczy w nowym mieszkaniu, dlatego tylko na chwilę, jak mi się zdawało, przysiadłam w kuchni – i tak już zostało.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Papierowe duże słowniki polsko-węgierski oraz węgiersko-polski są bardzo stare – pochodzą sprzed ponad sześćdziesięciu lat, współczesnego słownictwa w ogóle nie zawierają, a poza tym wiele w nich błędów, przeinaczeń, uproszczeń. Słowniki elektroniczne zawierają niewiele terminów, właściwie tylko takie, które i tak nie stanowią dla mnie żadnego problemu. Dlatego trzeba szukać inaczej, pomocne są słowniki węgiersko-węgierskie, ale trzeba też dużo czytać, i to bardzo różnych tekstów, obserwować równolegle język polski i węgierski, pytać innych hungarystów lub węgierskich językoznawców, ewentualnie specjalistów w danej dziedzinie. Pytanie zwykłych Węgrów zwykle już odpuszczam sobie, bo przy trudniejszych bądź starszych terminach co osoba, to inne objaśnienie albo odpowiedź: „nie wiem”. W skrajnej rozpaczy zwracam się do moich przyjaciół tłumaczy z języka węgierskiego na inne języki, zwłaszcza do tych z największym doświadczeniem zawodowym. Mamy taki dom pracy twórczej w Balatonfüred, do którego jeżdżę co kilka lat, tam też dużo rozmawiamy o strategiach, problemach translatorskich.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Skąd się tylko da. Wikipedią nie gardzę, wręcz przeciwnie, ale zawsze sprawdzam w kilku językach i jeśli to możliwe, również w innych źródłach. A ponieważ tłumaczę wiele książek Máraiego, czytam też mnóstwo artykułów i opracowań, nie tylko zresztą węgierskich, na temat jego osoby i twórczości.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Mam trochę inaczej: po czasie przychodzi mi do głowy lepsze rozwiązanie, a potem jeszcze lepsze, bo na przykład usłyszę w tramwaju jakąś rozmowę i podkradnę słowo. Takiej prawdziwej blokady raczej nie miewam, może dlatego, że tyle lat się naczekałam, żeby wreszcie robić to, co kocham.
Redaktor to…?
Wielki przyjaciel tłumacza. Od każdego redaktora można się wiele nauczyć, zwłaszcza jeśli nie studiowało się polonistyki, a tak jest w moim przypadku. Oczywiście, bywają sytuacje sporne, czasem nawet kompletny brak możliwości porozumienia się, ale to naprawdę nieliczne wyjątki. Bez redaktorów literatura polska (do niej zaliczam też przekłady z języków obcych) byłaby o wiele uboższa. Najbardziej lubię redaktorów z olbrzymim wyczuciem, takich, którzy działają subtelnie, nie masakrują teksty, a są precyzyjni jak najlepsi chirurdzy. Bardzo ubolewam nad tym, że redaktorów znających „mój” język jest tak mało, coraz mniej.
Od kogo uczysz się przekładu?
Od lepszych! A odkąd istnieje Forum Tłumaczy Literatury – od najlepszych. A czy ta nauka jest skuteczna, to sprawdzam sobie na moich starszych przekładach – wyciągam je po latach i patrzę, co bym teraz zmieniła i dlaczego.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Najbardziej to właśnie takie długie czekanie, żeby wreszcie zmienić zawód i zająć się przekładaniem moich ukochanych autorów.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Jestem raczej samowystarczalna, co prawda mamy w rodzinie kota, ale on wspiera mnie (czy może nadzoruje?) tylko wtedy, kiedy mój syn wyjeżdża na wakacje, a ja zostaję z Fryderykiem. Ponieważ syn wziął go ze schroniska w Amsterdamie, Fryderyk jest Holendrem i tak się zachowuje – zachowuje dystans, ale stanowczo pilnuje harmonogramu dnia.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Ostatnio jest ich tak mało, że ten „kłopot” mi odpadł. Jeden egzemplarz zawsze zostaje u mnie w archiwum, bo robię sobie w nim różne notatki post factum, drugi dostaje rodzina, a trzeci – ktoś z przyjaciół. Dla innych osób kupuję zwykle jeszcze kilka, kilkanaście egzemplarzy. Czasem miłośnicy Máraiego piszą do mnie, czy nie mam wolnego egzemplarza, na przykład ostatnio pewien pan poszukiwał Pokrzepiciela Máraiego – teraz już nie do dostania za normalną cenę – no i niestety, muszę odpowiadać, że nie mam.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Najważniejsze są codzienne spacery w Łazienkach, tam myślę, szukam rozwiązań, porządkuję cały ten bałagan w głowie, który nieuchronnie powstaje w trakcie pracy umysłowej. Bardzo lubię podróże, ale ostatnio wszystko się sprzysięgło przeciwko moim planom wyjazdowym, tak więc na razie podróżuję tylko w Internecie, oglądając zdjęcia tych, którzy mają akurat więcej szczęścia.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Słabość węgierskiego redagowania jest już powszechnie znana w naszym madziarskim kręgu, ale mnie zdarza się tłumaczyć książki, które nie miały w ogóle żadnej redakcji. W Pokoju na Itace Máraiego natknęłam się na określenie bájbaj, na które składa się – w dosłownym tłumaczeniu na polski – urok, czar oraz problem, choroba. Takiego wyrażenia nie ma w węgierskim i nikt nie umiał mi wyjaśnić, o co tu może chodzić. Naczytałam się wtedy książek o mitologii, przewertowałam dostępne słowniki mitów greckich – niczego nie znalazłam. Potem zamówiłam w Stanach – za jakieś koszmarne pieniądze, no, ale czego się nie robi dla jakości przekładu, każdy tłumacz wie, o czym mówię – bardzo obszerny słownik postaci z mitów greckich, ale i on mi nie pomógł. Aż wreszcie, kiedy udało mi wyjechać na Węgry i pójść tam do największej biblioteki, trafiło mi w ręce inne wydanie tej książki Máraiego. I cóż się okazało? Otóż w mojej książce była po prostu literówka, zamiast pierwszej literki b powinna być literka m i wtedy wszystko się składa, bo chodzi o problem z wątrobą (máj), który doskwierał owej postaci będącej krewnym Prometeusza (tak właśnie przerobił to – i inne rzeczy – Márai). Może gdybym najpierw sprawdziła drzewo genealogiczne tej postaci, szybciej wpadłabym na prawidłowe rozwiązanie? Czasem naprawdę nie wiadomo, od czego zacząć!
Ważne dla ciebie książki?
Wszystkie książki Máraiego i o Máraim, a poza tym wszystkie lektury, te z wysokiej półki i te słabsze też, bo jak twierdził mój ukochany autor, smakowite kąski, nieograne frazy można znaleźć właśnie w książkach drugorzędnych pisarzy.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Każdy mój przekład to efekt wymagających cierpliwości i pasji, wieloletnich starań o wydanie, bo każdą książkę sama wybieram i dotąd ją proponuję, aż zmiękczę serce wydawcy. Czasem czekam nie aż tak długo, ale czasem trwa to latami – nie ustępuję jednak, ponieważ mam przekonanie, że to bardzo ważne książki. I dlatego nie jestem w stanie wybrać jednej z nich – wszystkie są jak moje dzieci. Mogę za to podpowiedzieć, od czego zacząć w przypadku konkretnych zainteresowań danego czytelnika.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś/przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Wiosną wyszło Porwanie Europy Máraiego, refleksje z podróży po Europie na przełomie lat 1946- 1947, zadziwiająco rymujący się z obecną sytuacją polityczną w kontekście wojny w Ukrainie. Mój kolejny przekład to monografia o Sándorze Máraim, teraz jest już w redakcji, mam nadzieję, że ukaże się wiosną. Skończyłam też połowę pierwszego tomu Trylogii siedmiogrodzkiej Miklósa Bánffyego – trochę ponad 300 stron, cała książka będzie miała około 1500. To akurat robię do szuflady, od lat, z miłości do tego wspaniałego dzieła i jego autora, a całkiem niedawno udało mi się wreszcie pozyskać jakieś fundusze na ten przekład. Mam nadzieję, że ta klasyczna pozycja literatury węgierskiej ukaże się kiedyś w jakimś porządnym wydawnictwie, no ale jeśli nie będzie większego wsparcia dla tłumacza i wydawcy, to nie wiem, czy tego w ogóle doczekam. Ostatnio wygrałam też konkurs na rezydencję literacką w Budapeszcie – od września do listopada mogę się tam zajmować dziennikami żony Máraiego. To też olbrzymie zadanie, na Węgrzech – po latach oczekiwań i trudnych negocjacji z rodziną – ukazały się dwa tomy, łącznie około 1700 stron, po polsku zrobiłabym z tego wybór, ale prawdę mówiąc, jej zapiski są tak ciekawą auto-socjo-biografią, że najchętniej przetłumaczyłabym całość, no ale kto by tę objętość wydał?! A gdzieś po drodze oczywiście nowa książka Máraiego.