Baza wiedzy

Danuta Fryzowska

Danuta Fryzowska [zobacz profil] -tłumaczka literatury anglojęzycznej i niemieckiej. Absolwentka Instytutu Lingwistyki Stosowanej UW. Debiutowała w 2004 roku tłumaczeniem nagrodzonych reportaży Jutty Voigt i Jany Simon prezentowanych podczas „Salonu Berlińskiego” w ramach 49. Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie. Obecnie w swoim dorobku ma około sześćdziesięciu wydanych przekładów.

Na początek o początkach

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze chciałam zajmować się czymś, co miałoby związek z językami obcymi (z angielskim i niemieckim), a myśl, co by to mogło być, skrystalizowała się w liceum. Kiedy więc przyszło do wyboru kierunku studiów, bez cienia wątpliwości złożyłam papiery tylko na jedną uczelnię, a był to warszawski Instytut Lingwistyki Stosowanej. Tam też podczas jednego z gościnnych wykładów poznałam wybitnego tłumacza z języka niemieckiego i niderlandzkiego Ryszarda Turczyna, z którym pozostaję w kontakcie do dziś. (Ryszardzie, sorry, wiem, że będziesz się wkurzał za tego „wybitnego”, ale tak uważam i już). Przełamałam wrodzoną nieśmiałość, po której właściwie nie ma już śladu, i po zajęciach zagadnęłam go, prosząc o poradę w związku z pewnym problemem i zadając bardziej wnikliwe pytania o warsztat tłumacza. Chyba, a raczej na pewno, zapadłam mu w pamięć, bo jakiś czas później polecił mnie najpierw do tłumaczenia fragmentów nagrodzonych reportaży niemieckich autorek, prezentowanych podczas „Salonu Berlińskiego” w ramach 49. Międzynarodowych Targów Książki – nadal pamiętam ten stres i dumę, jaka mnie rozpierała, kiedy słuchałam wyrzeźbionych w pocie czoła akapitów, odczytywanych przez studentów Akademii Teatralnej – a potem zachęcił, żebym skontaktowała się z wydawnictwem, które akurat poszukiwało tłumaczy do współpracy. I miałam szczęście. Dostałam propozycję przełożenia książki dla dzieci, po której spłynęły kolejne oferty. I tak maszyna poszła w ruch.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

Zdecydowanie dzień i – z jednym wyjątkiem, o którym mowa dalej – pracuję raczej w godzinach biurowych. Nie trzymam się ich jednak kurczowo, dopuszczam pewną elastyczność, choć muszę przyznać, że przerywanie pracy w połowie (jak siła wyższa, to nie ma zmiłuj się) z myślą, że dokończę później, wpływa na mnie demobilizująco. Zwykle staram się kończyć „dniówkę” tak, aby mieć wolne popołudnie i wieczór – dopiero wtedy mogę sobie pozwolić na prawdziwe rozluźnienie i w pełni cieszyć się czasem spędzanym z bliskimi i znajomymi.

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

Niestety od kilku lat biurko leży odłogiem (czasami tylko jest okupowane przez kota), a moim miejscem pracy stała się kanapa vel łóżko, bo właśnie tam – pomimo protestów moich pleców – najlepiej mi się tłumaczy. Nie wiem, może to kwestia złych fluidów, ale bez względu na to, w którym miejscu stało biurko, zawsze coś mnie rozpraszało i nie pozwalało spłynąć natchnieniu. 

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Elektroniczny, w pierwszej kolejności, choćby ze względu na wygodę użytkowania, ale od czasu do czasu zdarza mi się także odkurzyć zalegające na półce tomiszcza. Z papierowych słowników najczęściej przeze mnie używanym jest Słownik dobrego stylu autorstwa Mirosława Bańko.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

Internet, internet i jeszcze raz internet. Pamiętam czasy na początku studiów, kiedy z internetem byłam jeszcze na bakier. Stawiając pierwsze kroki w sieci, błądziłam jak dziecko we mgle, a kiedy musiałam przygotować tekst na zajęcia translatorskie, posiłkowałam się głównie papierowymi encyklopediami i słownikami, co było niezwykle czasochłonne i nie zawsze dawało zadowalające efekty. Teraz, patrząc z perspektywy czasu i doświadczenia, nie wyobrażam sobie pracy bez tego jakże wszechstronnego i przydatnego narzędzia. Ot, wiedza na wyciągnięcie ręki!

Natomiast do bibliotek (różnych, nie tylko do Narodowej) wybieram się głównie w poszukiwaniu cytatów, zwłaszcza jeśli zachodzi potrzeba porównania kilku istniejących przekładów danego dzieła w celu jak najlepszego dopasowania do kontekstu.

Poza tym wykorzystuję każdą nadarzającą się okazję (jak np. wizyta na strzelnicy) do poszerzania bazy kontaktów – fachowców z różnych dziedzin, z którymi w razie potrzeby zawsze mogę się skonsultować.

Kiedy się zablokujesz, to…?

Ślęczę godzinę nad jednym zdaniem, bo moja wewnętrzna perfekcjonistka wierzga, szarpie się i zapiera wszystkimi czterema kończynami, nie pozwalając mi ruszyć dalej, dopóki nie rozgryzę zawiłości i nie przyoblekę tłukących się po głowie myśli w odpowiednie słowa. Ostatecznie, kiedy jak na złość wena nie chce przyjść, daję za wygraną, zaznaczam newralgiczny fragment i wracam do niego później, np. na etapie sczytywania i autoredakcji. Czas oraz świeże spojrzenie na tekst zazwyczaj wystarczają, aby uporać się z problemem. Ponadto szukam inspiracji w książkach, filmach i serialach, wyławiając i notując co ciekawsze frazy, które – po małej obróbce stylistycznej – „zagrałyby” w danym kontekście.

Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?

Jak przystało na tłumaczkę, powiem, że wszystko zależy od kontekstu, czyli w tym przypadku od okoliczności, choćby takich jak czas, a raczej jego brak. Z reguły przy krótkim terminie biorę się od razu do pracy, wcześniej (tj. przed przyjęciem propozycji) jedynie przebiegając tekst wzrokiem, aby mniej więcej wiedzieć, z czym mam do czynienia, i zapoznać się ze stylem. Kiedy zaś nie ma pośpiechu, a książka jest z tych, które mogą mi wyjątkowo przypaść do gustu, siadam najpierw do lektury – z założenia dla czystej przyjemności. Muszę jednak przyznać, że wówczas i tak włącza mi się „tryb tłumacza”, co i rusz się zatrzymuję, główkując nad tym, jak przełożyć daną frazę czy grę słów, albo zapuszczam się w otchłań internetu, próbując zgłębić poruszany w książce temat, przez co zapas czasu szybko się kurczy i zanim się obejrzę, muszę już przysiąść fałdów.

Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?

Ten dreszczyk emocji, kiedy pełna entuzjazmu przystępuję do pracy nad nowym przekładem i z namaszczeniem odprawiam wstępny obrządek: otwieram pusty plik w Wordzie, a drugi w Excelu, i oba „oporządzam”, np. w Wordzie ustawiam odpowiedni styl i przygotowuję stronę tytułową, a w Excelu tworzę tabelę z numerami stron tekstu, która później pozwala mi na monitorowanie postępów. Potem najprzyjemniejszy jest każdy moment, kiedy udaje mi się rozwikłać tłumaczeniową zagwozdkę, wpaść na absolutnie genialny i co najmniej tak samo zabawny odpowiednik oryginalnego żartu słownego albo tak zgrabnie przełożyć jakiś fragment, że ciągle do niego wracam i raz po raz czytam. No i oczywiście kiedy mój przekład ukazuje się drukiem.

A najmniej fajny?

Końcowy etap. Pracuję w taki sposób, że najpierw przygotowuję surową wersję przekładu, zostawiając sobie odpowiednio duży (zdawałoby się) margines czasu, żeby zdążyć sczytać tekst i dokonać stosownych poprawek przed upływem ustalonego z wydawcą terminu. Tak to przynajmniej wygląda w teorii. W praktyce zazwyczaj czasu zostaje mniej, niż początkowo zakładałam, bo… cóż, życie. Dlatego niemal za każdym razem przerabiam coś, co nazywam „maratonem tłumaczeniowym”, kiedy właściwie zamykam się w domu aż do deadline’u i dzień w dzień od rana do późnych godzin wieczornych wyłącznie cyzeluję, nierzadko zapominając o jedzeniu. To jest najmniej fajny moment, bo najbardziej wyczerpujący fizycznie. I jeszcze ten, kiedy z różnych przyczyn muszę się zadowolić gorszym niż idealne rozwiązaniem, a także kiedy po pierwszej redakcji tekst wraca do korekty autorskiej i wyłapuję jakąś swoją żenującą gafę (lub wyłapuje ją redaktor/ka), która nagle wydaje się tak oczywista i banalna, że aż dziw bierze, jak mogłam ją popełnić.

Redaktor to…?

„Partner in crime” i osoba, którą darzę dużym zaufaniem. Dobry redaktor jest na wagę złota. Dzięki czujnemu i krytycznemu oku potrafi dostrzec to, co nam, tłumaczom, często umyka – choćby dlatego, że tracimy dystans do tekstu, nad którym się pochylamy przez kilka miesięcy – i tym samym uchronić nas przed wpadką, wygładzić nierówności i oszlifować tekst tak, że w efekcie czytelnik otrzymuje pozbawiony skaz brylant. Owszem, redaktorowi także zdarzają się potknięcia, ale jeśli i on uważa się za partnera tłumacza, jest otwarty na dialog i inny niż własny punkt widzenia, to rezultat takiej współpracy nie może rozczarować.

Od kogo uczysz się przekładu?

Od bardziej doświadczonych ode mnie: od kolegów i koleżanek po fachu – poprzez dyskusje i lekturę ich tłumaczeń – oraz od redaktorów. Uczę się także na własnych błędach. Solidne podstawy dały mi studia lingwistyczne, ale to praktyka czyni mistrza, więc każdy mój nowy przekład jest kolejną cegiełką dokładaną do rozwoju i doskonalenia warsztatu.

Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?

Młodszym życzyłabym odwagi i wytrwałości w walce o swoje. A starszym podziękowałabym za wiedzę, którą się dzielą z młodszymi, za inspirację, jaką czerpię z ich przekładów, a także za ich trud i niesamowitą pracę, jaką wykonali na tłumackim poletku, zwłaszcza w dobie sprzed internetu.

A co powiedziałabyś ministrowi kultury?

Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałam i najchętniej zostawiłabym to wyspecjalizowanej instytucji w rodzaju Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, które jest aż nader świadome problemów dotykających tłumaczy i znakomicie mnie reprezentuje.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

Ani to, ani to. Ostatnio próbuję się oszukiwać, wlewając w siebie napoje – a jakże! – energetyczne (zwłaszcza podczas „maratonu tłumaczeniowego”), choć powątpiewam w ich cudowne ożywiające działanie. A jeśli chodzi o zwykłe tłumackie rytuały, to nie mogę zacząć dnia pracy bez filiżanki kawy z mlekiem i kubka zielonej herbaty.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

I kot, i gekon… tyle że gekon do złudzenia przypomina żółwia greckiego. Nie jestem jednak pewna, czy chłopaki rzeczywiście mnie w tej pracy wspierają, bo kot – Rysiek – nagminnie doprasza się uwagi, zrzucając wszystko, co wpadnie mu w łapy, a żółw – Shelldon – w poprzednim wcieleniu musiał być chyba dekoratorem wnętrz, bo w kółko „przemeblowuje” terrarium… i bynajmniej nie robi tego cicho. Bez wątpienia dostarczają mi rozrywki i dbają o to, żebym nie zrosła się z kanapą.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Standardowo – jeden zostawiam sobie, drugi obowiązkowo trafia w ręce mojej mamy. Pozostałe rozdaję bliskim, znajomym i osobom, które wspomagały mnie w pracy nad danym tytułem.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

Tak na szybko, kiedy muszę po prostu zaczerpnąć oddechu, słucham muzyki, sięgam po książkę, której nie muszę czytać ze względów zawodowych, lub aplikuję sobie „na wzmocnienie” kilka odcinków serialu na Netflixie. Po godzinach wypróbowuję także nowe, bardziej aktywne formy rozrywki, np. zgłębiam tajniki latania (w tunelu aerodynamicznym) albo odreagowuję stres na strzelnicy. Poza tym, jeśli terminy nie naglą, spotykam się ze znajomymi, pozwalając sobie na chwilę błogiego zapomnienia przy rozmowie i zabawie… chociaż w realiach pandemicznych nie jest to już możliwe, nad czym bardzo ubolewam.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Cóż, w zanadrzu mam nawet kilka ciekawych anegdot. Ale chyba strzeliłabym sobie tłumackiego samobója, gdybym którąś tutaj przytoczyła. Zainteresowanym mogę opowiedzieć na ucho.

Ważne dla ciebie książki?

Jestem fanką thrillerów i kryminałów, które uwielbiam zarówno czytać, jak i oglądać. Niemniej spośród książek, które wywarły na mnie szczególne wrażenie i pozostawiły niezatarty ślad, muszę wymienić „świętą antyutopijną trójcę”, czyli Rok 1984 Orwella, 451º Fahrenheita Bradbury’ego oraz Nowy wspaniały świat Huxleya. Do tego zacnego grona dodam jeszcze powieść zgoła inną, a mianowicie Pachnidło Süskinda w znakomitym przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz. Pamiętam jeszcze, jak wpadła mi w ręce na pierwszym czy drugim roku studiów. Leżałam wtedy przykuta do łóżka z bańkami na plecach – tak, tak, z bańkami – i urzeczona tą niezwykłą historią oraz barwnym, kwiecistym językiem, musiałam się wręcz powstrzymywać, żeby jej nie przeczytać jednym tchem i móc się nią jeszcze podelektować przez kolejne dni choroby.

Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

Trochę nagnę zasady i wymienię w tym miejscu dwie części trylogii Muny Shehadi – Trudne prawdy (tom II) i Bolesne sekrety (tom III) – które ukazały się nakładem wydawnictwa Sonia Draga. Tak naprawdę polecam całą sagę, ale akurat mnie w udziale przypadły tylko te dwa tomy. Myślę, że miłośnicy powieści obyczajowych nie będą rozczarowani ich lekturą, głównie z uwagi na fabułę, która porywa czytelnika w odkrywczą podróż po meandrach rodzinnych sekretów, rozbudowane, działające na wyobraźnię opisy – zarówno miejsc odwiedzanych przez główne bohaterki, jak i stanów emocjonalnych – a także wątki poruszające ważne, aktualne problemy, takie jak homofobia czy dylematy dotyczące tożsamości płciowej. Nie brakuje w nich również takich tłumaczeniowych smaczków, jak gry słów, rymowanki oraz idiomy związane z danym regionem geograficznym, nad którymi musiałam się trochę nagłowić.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Niedawno w moim przekładzie ukazała się trzecia i ostatnia część wspomnianej wyżej sagi, a także lekka i okraszona (niekiedy dość sprośnym) humorem powieść romantyczna Chłopak, który oszalał na moim punkcie – prawdziwa gratka dla fanów i fanek Kirsty Moseley. Ponadto spod moich pracowitych paluszków dopiero co wyszedł thriller, którego akcja toczy się na skutej lodem Antarktydzie. Jak już wcześniej zaznaczyłam, ten gatunek jest mi szczególnie bliski, więc i praca nad tą książką sprawiła mi dużą frajdę. Tytuł jest jeszcze owiany tajemnicą, dlatego nie mogę go zdradzić.