Jakub Jedliński
tłumacz książek z języków francuskiego i angielskiego. Finalista Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za przekład książki Petera Hesslera, Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach, Czarne 2013. Poza literaturą współczesną lubi tłumaczyć teksty historyczne z francuskiego.
Na początek o początkach.
Jeszcze na studiach dostałem propozycję przetłumaczenia amerykańskiej książki o metodologii historii sztuki. Oczywiście skwapliwie ją przyjąłem. Szczęśliwe z braku porównania nie wiedziałem do końca, na co się porywam. Byłem zresztą w tej dobrej sytuacji, że konsultacji merytorycznych z historii sztuki na bieżąco udzielała mi mama, Eleonora Jedlińska Mimo tej pomocy musiałem przekopać się przez wszystkie wielkie idee humanistyki XX wieku, od ikonografii przez strukturalizm po studia LGBT, w poszukiwaniu wiadomości i cytatów. Poza tym wiele powszechnych dziś pojęć wówczas jeszcze nie miało w Polsce szerszego zasięgu – przykładowo mam wrażenie, że byłem jedną z pierwszych osób, która w piśmie użyła słowa „gender”. Ten przekład to było wielkie wyzwanie. I chyba się udał.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Lubię tłumaczyć nocą, puścić cicho muzykę albo radio i zagłębić się w tekst. Noc ma te zalety, że wtedy zazwyczaj śpią wszyscy kosiarze trawy (i umysłów), domowi majsterkowicze i wielbiciele muzyki techno. Od jakiegoś czasu jestem jednak częściowo zresocjalizowany na tryb dzienny.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Koniecznie biurko albo choćby stół. Na leżaku czy kanapie mogę sczytywać tekst, ale do tłumaczenia muszę mieć blat.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
W zasadzie korzystam tylko ze słowników elektronicznych i on-line, bo są nieporównywalnie łatwiejsze w użyciu niż papierowe. Zazwyczaj zaczynam od dwujęzycznego na CD, a w miarę potrzeby sięgam po słowniki w internecie. Zwłaszcza jednojęzyczne internetowe słowniki francuskie są rewelacyjne. Mój ulubiony, poza obszernymi hasłami dotyczącymi współczesnego języka, ma również podzieloną na epoki część dotyczącą języka historycznego. Kilka angielskich internetowych również pod każdym względem przewyższa dostępne polskie wydania dwujęzyczne.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Drobnych, szczegółowych informacji typu polska nazwa mało znanej rośliny afrykańskiej, albo części skrzydła samolotu szukam w internecie. Zasoby on-line są zadziwiające i czasem zastanawiam się, jak radzili sobie tłumacze przed nastaniem internetu. Również poszukiwanie czy choćby umiejscowienie cytatów jest znacznie szybsze i łatwiejsze on-line. Natomiast kiedy muszę zdobyć dogłębniejszą wiedzę na dany temat, idę do Biblioteki Narodowej i zastawiam się górą książek. Bardzo zresztą lubię te wyprawy.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Stosuję większość sposobów wspominanych wcześniej przez tłumaczy miesiąca: spacer, bieganie, zmiana zajęcia. Bardzo pomaga mi też samo wyartykułowanie nurtującego mnie problemu, czasem już w chwili formułowania pytania wpadam na pomysł rozwiązania. Szkopuł w tym, że nie mogę go zadać sobie samemu, muszę komuś. I tu nieocenione są dyskusje na fejsbukowym Forum Tłumaczy Literatury. W ich trakcie doszedłem do niejednego rozwiązania, często podpowiedzianego, ale równie często „jedynie” naprowadzonego lub wyklarowanego przez rozmówców.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Początkowo żywiłem przekazane mi przez wykładowców przekonanie, że przeczytanie książki przed rozpoczęciem tłumaczenia jest absolutnie konieczne. Bardzo szybko jednak przekonałem się, że zupełnie inaczej czytam książkę jako czytelnik i jako tłumacz. Zaznaczane podczas lektury „trudne” fragmenty okazywały się nie sprawiać problemu, a blokowałem się na tych, które wydawały się całkiem łatwe – na przykład dialogach. Poza tym lubię poznawać opisaną historię w tym samym rytmie, co czytelnik. Wydaje mi się, że dogmat o konieczności przeczytania całej książki przed tłumaczeniem pochodzi z czasów maszyn do pisania, kiedy tłumacz musiał mieć wszystko przygotowane przed wystukaniem tekstu, bo później wszelkie zmiany były bardzo trudne. Dziś nie ma już chyba takiej potrzeby.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Kiedy na tyle dobrze poznaję bohaterów, że wkładam im w usta frazy, jakich nigdy sam nie użyłbym ani w mowie, ani w piśmie. Zaczynają żyć niejako własnym życiem. Albo na odwrót, kiedy do danej sytuacji idealnie pasuje jakieś osobiste, prywatnie używane wyrażenie.
A najmniej fajny?
Kiedy podczas przekładu pojawia się myśl: „Rany, kto to będzie czytał?”. Na szczęście zdarzyło mi się to najwyżej dwa razy w dotychczasowej karierze., bo zawsze staram się dostrzegać pozytywne strony książki, nawet jeśli jako czytelnik bym po nią nie sięgnął.
Redaktor to…?
Pierwszy uważny, obiektywny czytelnik i recenzent.
Od kogo uczysz się przekładu?
Sięgam po książki poświęcone przekładowi. Bardzo cenię artykuły z antologii „O nich tutaj”. Staram się też czytać nowe przekłady wcześniej tłumaczonych dzieł. Na przykład niezwykle ciekawe było dla mnie nowe tłumaczenie „Portretu artysty w wieku młodzieńczym” Jerzego Jarniewicza z jego fascynującym posłowiem. Czytam też tłumaczenia kolegów ze Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury i nieraz myślę sobie: „O, jakie świetne rozwiązanie, ciekawe czy też bym na to wpadł?”. Paradoksalnie dobre tłumaczenie bez znajomości oryginału zazwyczaj po prostu dobrze się czyta i tylko w przypadku wyjątkowych fajerwerków pojawia się myśl, że jakiś zabieg szczególnie dobrze się udał. Znacznie bardziej pouczające są złe przekłady, czytając takie teksty często myślę sobie, że czegoś podobnego za nic nie chciałbym zrobić. Problem w tym, że źle przetłumaczonych książek często nie jestem w stanie dokończyć, więc to nauka tylko połowiczna.
Muszę w tym miejscu jeszcze raz wspomnieć o Forum Tłumaczy Literatury, bo to zupełnie niezwykłe miejsce w internecie, gdzie zebrało się kilkuset profesjonalnych tłumaczy. Prowadzone tam dyskusje wielokrotnie zwróciły mi uwagę na zagadnienia, nad którymi wcześniej się nie zastanawiałem lub pomogły mi wypracować własny pogląd na jakąś kwestię.
Nie zmienia to faktu, że marzy mi się uczestnictwo w trwających 2–3 dni warsztatach tłumaczeniowych.
Co powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Nie jestem przekonany, czy chciałbym komuś coś mówić. Mówienie zakłada komunikat jednostronny, wolałbym podyskutować, pospierać się, wymienić poglądami. W przekładzie jest mało pewników, więc lepiej rozmawiać.
A co powiedziałbyś ministrowi kultury?
Przekład wzbogaca rodzimą kulturę i staje się jej częścią. Warto, aby Ministerstwo Kultury wspierało wydawców i zachęcało ich do publikowania wartościowych tłumaczeń. Niewątpliwe korzystne byłoby, gdyby minister kultury wymagał od wydawcy korzystającego z grantu podpisania uczciwej umowy z tłumaczem.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Kawa, dużo kawy.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Przez wiele był ze mną sznaucer, Arnold, który zdążył jeszcze towarzyszyć mi przy tłumaczeniu moich dwóch pierwszych książek. Niestety okazało się, że jestem alergikiem i obecnie żaden czworonóg nie wspiera mnie radą ani mądrym spojrzeniem.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Większość rozdaję, staram się jeden zachować, ale nie zawsze mi się to udaje.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Wstaję od biurka, idę pobiegać, na siłownię, albo z Natalią, moją żoną, na lody.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
To jest anegdota o globalizacji rynku wydawniczego. Tłumaczyłem książkę popularnonaukową o odkryciach geograficznych. Przed rozpoczęciem przekładu dostałem listę błędów znalezionych przez tłumacza japońskiego z prośbą o uwzględnienie jego poprawek. Sam znalazłem informację, że w XIV wieku Arabowie transportowali przez Ocean Indyjski kukurydzę (maize). Zacząłem zastanawiać się, skąd taki błąd, bo bynajmniej nie stawiano rewolucyjnej tezy, że Arabowie przed Kolumbem dotarli do Ameryki. Autor jest Brytyjczykiem, ale pierwsze wydanie książki było w Stanach, prawdopodobnie brytyjska redakcja automatycznie zmieniła słowo corn na maize – jednym słowem zagrożenia globalizacji mają wiele twarzy.
Ważne dla ciebie książki?
Jest ich bardzo wiele, a stos stale rośnie. Żadnej jednak nie udało się jeszcze zdetronizować „Sklepów cynamonowych” z ich nieokiełznanym rozpasaniem słowotwórczym i zmienianiem codzienności w niezwykłość.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
„Matka i inne zapiski”. Książka ta jest ważna dla mnie na wielu poziomach, również osobistym. Autorka zapisków, Zofia Brzeska-Gaudier, była polską pisarką żyjącą na przełomie XIX i XX wieku i tworzącą po francusku oraz angielsku. To pasjonująca osobowość, pisząca specyficznym, chropowatym stylem. W „Zapiskach” opisuje swoje niezwykłe życie i intrygujący związek z francuskim rzeźbiarzem, Henrim Gaudierem oraz środowisko londyńskiej awangardy w latach tuż przed I wojną. Moje tłumaczenie jest pierwszą (i na razie jedyną) książką tej autorki w języku polskim. Praca nad przekładem była niezwykłym wyzwaniem ze względu na bardzo emocjonalny sposób pisania Brzeskiej i jej niekonwencjonalny styl. Nie bez znaczenia było także poczucie przywracania historii zupełnie zapomnianej pisarki.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie się ukazało?
Jestem w trakcie tłumaczenia książki Liama Drew, I, Mammal: The Story of What Makes Us Mammals, opowieści o tym, co mamy wspólnego z innymi ssakami. Książka napisana jest lekkim, zabawnym językiem, choć autor poszukuje odpowiedzi na naukowe pytanie o sedno „ssakowatości”. Umiejętne połączenie stylu naukowego i rzeczowego z anegdotycznym i dowcipnym jest wyzwaniem dla tłumacza. Codziennie też dowiaduję się o istnieniu takich stworzeń jak świnonos malutki i uczę zdumiewających faktów, jak ten, że język płetwala błękitnego jest równie ciężki jak cały słoń.