Adam Pluszka
Poeta, prozaik, tłumacz, redaktor, krytyk literacki i filmowy. Autor kilku tomów wierszy (m.in. z prawa z lewa, Trip, French love) oraz prozy. W 2003 roku nominowany do Paszportu „Polityki”, a za ostatnią książkę poetycką Zestaw do besztań (WBPiCAK, Poznań 2014) – do Nagrody Literackiej Gdynia oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius”. Tłumaczył m.in. Stefana Themersona, Helene Deutsch, Esther Woolfson, Johnny’ego Casha, Sue Townsend i Sy Montgomery. Mieszka w Warszawie z żoną i dwiema kocicami. Redaktor prowadzący w Wydawnictwie Marginesy.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Na szczęście po ojcu jestem pracoholikiem, więc mój dzień wygląda następująco: wstaję o ósmej, wróć. Budzik dzwoni o ósmej, negocjujemy, negocjujemy także wtedy, gdy budzik jest pod poduszką, w końcu zwlekam się pół godziny później, ale w związku z tym, że budzik się spieszy, minęło zaledwie dwadzieścia minut. Nigdy o tym rano nie pamiętam. Idę do pracy, pracuję, wracam do domu, jemy coś z żoną, a potem siadamy do pracy i tak sobie pracujemy do pierwszej, czasem drugiej, potem sobie czytamy. Zwykle koło trzeciej idziemy spać, a o ósmej zaczynają się negocjacje z budzikiem.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Mam biureczko z szufladką, którego czasem nasze koty używają jako kanapy, ręki jako poduszki. To troszkę utrudnia, ale wszyscy jesteśmy cierpliwi i rozumiemy swoje niedoskonałości. Czasem, gdy wyjątkowo czuję, że na półleżąco będzie lepiej – zwykle przy autoredakcji – kładę się na swoim szezlongu. Czasem między głową a laptopem położy się kot.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Elektroniczny, to bardzo przyspiesza pracę. W ogóle jestem fanem digitalizacji. Oczywiście mam świadomość, że jak to wszystko huknie, nastąpi globalne zwarcie, trzy czwarte współczesnej kultury pójdzie do piachu, ale już trudno.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Z wielu źródeł. W zasadzie pytanie powinno brzmieć: internet czy Narodowa. Wikipedia, jak wiadomo, jest krynicą cierpień. Czasem cierpienie bierze się z bólu brzucha przy ataku śmiechu. Wikipedia potrafi być dobrym punktem startu, żeby się zorientować, o co w ogóle chodzi i czego dalej szukać. Właśnie sobie przypomniałem, że jakiś czas temu, po wielu latach niechodzenia, musiałem do Narodowej pójść, żeby sprawdzić kilka cytatów. Siedziałem sobie w czytelni, czekałem na książki i patrzyłem. Co najmniej połowa ludzi, zamiast robić notatki, robiła zdjęcia wypożyczonym książkom. Całym. Pomyślałem sobie wtedy, że gdyby BN pozyskała te zdjęcia, miałaby niezgorsze archiwum cyfrowe. Za darmo. Kiedy przyszły moje książki, zrobiłem zdjęcia wybranym stronom i przepisałem cytaty w domu.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Nie wiem. Zablokowałem się na tym pytaniu, więc przejdę do kolejnego.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Jak kto woli. Z rozmów z tłumaczami wysnuwam wniosek, że większość nie czyta. Ja też nie czytam w całości. Kilka pierwszych stron, żeby zobaczyć, jak płynie fraza.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Pierwsze pięć zdań. O ile to nie są podziękowania. I ten moment, kiedy zestraja się dykcja autora z dykcją tłumacza i słowa jakoś ładnie do siebie pasują.
A najmniej fajny?
Podziękowania. Aparat. Tłumaczenie kawałków obcych światopoglądowo, bo i tak trzeba je zrobić tak, żeby brzmiały atrakcyjnie.
Redaktor to…?
Największy skarb tłumacza. Mówię tylko o dobrych redaktorach. I redaktor (oraz korektor) to jeszcze dwa „naj”: najmniej opłacalny zawód w biznesie oraz najmniej doceniany puzel w tej układance. Redaktor potrafi uratować książkę, napisać ją na nowo, po czym dostaje zwykle pięć razy niższe wynagrodzenie niż tłumacz (mówię o złych tłumaczach). Redaktor to trzecie oko, który potrafi uratować dupę tłumaczowi.
Od kogo uczysz się przekładu?
Od redaktorów właśnie. Paradoksalnie od złych uczę się więcej. Oczywiście jest to straszne marnotrawstwo czasu, bo gdy trzeba się siłować z kimś, kto za wszelką cenę – i z przeświadczeniem o własnej nieomylności – chce popsuć robotę, traci się dużo energii na udowodnianie, że prawo to nie jest nowe lewo. Wtedy trzeba się okopywać słownikami, obwarowywać normami, barykadować uzusami, a czasem grzecznie poprosić o możliwość wygięcia polszczyzny, gdyż tak będzie lepiej. I w trakcie tych zajęć człowiek się naczyta wielu mądrych książek. Oczywiście uczę się też z dobrze przełożonych książek – widzę miejsca, gdzie tłumacz ładnie przyszarżował, gdzie użył zakurzonego (niesłusznie) słowa, gdzie musiał ogarniać dwunastokrotnie złożone zdanie i jak z tego wybrnął. Czytam i się zachwycam, że tylu zagranicznych pisarzy tak świetnie pisze po polsku.
Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym „cześć”, a starszym „dzień dobry”. No dobrze, suchar. Opowiem zamiast tego anegdotkę. Podczas zeszłorocznego gdańskiego festiwalu „Odnalezione w tłumaczeniu”, a zwłaszcza podczas bankietu, bariera młody/stary zniknęła. Zniknęła na tyle, że kiedy rozmawiałem z Magdą Heydel, dyrektor Gauden powiedział mi „cześć”, choć się przecież nie znamy. Nieważne. Te rozmowy, czasem small talki, okazały się strasznie miłe głównie z tego powodu. I że dorobek, wiek, doświadczenie potrafiły nie mieć znaczenia. Poczułem się przez chwilę, jakbym należał do jakiejś sekty – wprawdzie sekty czubków, którzy miesiącami tłuką w klawisze jak opętani – do swoistej wspólnoty, Kościoła Dociekliwych Paranoików, że odwołam się do słów Anny Sawickiej. To było kojące. I nie chodziło o wypity alkohol.
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Nic miłego. Z zachowaniem kultury rzecz jasna.
Yerba mate czy spirytus? Co daje ci energię do pracy?
Rano kawa, potem kawa, później kawa, znów kawa, a gdy wybija dwudziesta druga, whisky.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Jeśli wspieraniem jest łażenie po klawiaturze, zasłanianie ekranu, bo kursor taki ciekawy, zamiatanie ogonem myszki, ocieranie się każdą stroną o twarz, wpychanie głowy pod dłoń, gdy się pisze, myzianie przez sen łapą po touchpadzie, ślinienie książki albo siadanie na niej, to nasze koty są mistrzyniami wspierania.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Jeden daję żonie. Drugi kładę na półce. (Mam trochę idiosynkrazji i jedną z nich jest pragnienie postawienia obok siebie oryginału i przekładu; nie zawsze się udaje). Resztę trzymam w pudle, które stoi przy oknie i dzięki niemu naszej młodszej kocicy łatwiej wejść na parapet. Czasem wyjmuję stamtąd egzemplarz, żeby komuś podarować.
Co robisz dla relaksu, czyli twoje zasady tłumackiego BHP?
Czytam. Bardzo lubię dołujące szwedzkie powieści. Czasem z żoną włączymy sobie na laptopie jakiś film albo serial, mówimy na to „dobranocka”. A czasem, gdy mamy mniej pracy, jadę z żoną pobiegać. Ona biegnie, ja jadę za nią na rowerze; i albo jej coś wtedy opowiadam, albo deklamuję wierszyki, albo śpiewam durne piosenki; czasem zdarzy się, że dotrzemy do byłych poligonów wojskowych, gdzie młodzież i ich ojcowie grają w airsoft, czyli bawią się w wojnę i z replik broni strzelają do siebie plastikowymi kuleczkami. A ja te kulki zbieram. Bardzo je lubię. Do niczego mi nie służą. Wsypuję je do szklanych słoi. To kolejna idiosynkrazja.
Twoje ważne książki?
Co siedem lat robi się inny zestaw, jeśli wierzyć w to, że co siedem lat z biologicznego punktu widzenia jest się innym człowiekiem. Ale to unik. Mógłbym odpowiedzieć, że ważne są takie, które się nie starzeją – słowniki, antologie, mitologie, kompendia i takie tam. Ale to też jest unik. Więc powiem wprost: jestem kompulsywnym nabywcą książek i każda z nich jest ważna. Być może chodzi o ideę książki. Książka jako taka jest piekielnie ważna, może być w Kindlu, żadna różnica.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Właśnie skończyłem drugą książkę Sy Montgomery, tym razem o różowych delfinach amazońskich, ukaże się w lutym w Marginesach. Na etapie korekt jest spora książka o Indonezji, błyskotliwa opowieść o tym niemożliwym narodzie, wyda ją Czarne. Pracuję teraz nad ostatecznym kształtem książki, na którą składają się wywiady z tłumaczami, publikowane wcześnie na łamach „dwutygodnik.com”, ukaże się na początku roku w słowo/obraz terytoria.