Natalia Mętrak-Ruda
tłumaczka literatury anglojęzycznej i włoskiej, doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książki „Historię wam opowiem, o której śpiewali dawni Bretonowie. O Lais Marii z Francji”
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Czasem żartuję, że żywot freelancerki wybrałam, żeby nie musieć wcześnie wstawać. Zbyt rano więc nie zaczynam, bo i po co. Jeśli akurat względnie mądrze rozplanowałam zadania i termin nie goni, pracuję – z przerwami na zakupy, Facebooka (niestety), gotowanie obiadu, pilates i męża – gdzieś do północy. Jeśli deadline goni albo tłumaczę coś szczególnie wymagającego, noc staje się moim największym sprzymierzeńcem.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Niestety głównie na kanapie, chyba że akurat muszę obłożyć się mnóstwem materiałów dodatkowych.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Kiedy tłumaczę z angielskiego – zazwyczaj elektroniczne zasoby wystarczają. Z włoskim jest nieco gorzej – częściej korzystam z papierowych tomiszcz.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Połowę doktoratu udało mi się napisać, nie wychodząc z domu – ale znowu, pisałam dużo o sprawach amerykańskich, a w świecie anglojęzycznym cyfryzacja zaszła już tak daleko, że coraz trudniej uzasadnić konieczność wyjazdu na kwerendę. Znowu – nie tyle Wikipedia, co Internet najczęściej wystarcza, a kiedy nie – biegnę na Koszykową, bo za Beenką nie przepadam.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Włączam np. nowozelandzki program kulinarny, wychodzę na spacer albo poćwiczyć, gotuję trzydaniowy obiad. Wracam po paru godzinach i zazwyczaj jestem już odblokowana.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Należę raczej do frakcji nieczytających. Być może usprawiedliwiam swoje lenistwo, ale wypróbowałam oba sposoby i nie mam poczucia, by czytanie całości szczególnie wiele mi dawało – przynajmniej przy tych tekstach, nad którymi pracowałam do tej pory. Lubię zaskoczenie, lubię pierwsze pomysły, które pojawiają się w głowie spontanicznie, lubię być ciekawa, co będzie dalej – wydaje mi się, że kiedy wkraczam w świat tłumaczonej powieści jako zaciekawiony czytelnik, tłumaczę nie tylko szybciej, ale i lepiej.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Nie będę oryginalna: ten, w którym zaczyna się wyczuwać rytm i tempo, wnikać w tok myśli i język autora. Jak ze „zwykłą” lekturą – czasem dzieje się to od razu, czasem potrzeba kilku rozdziałów, a czasem do końca trzeba walczyć z materią.
A najmniej fajny?
Korekta autorska. No nie lubię, co poradzić. To jedyny moment w tłumaczeniu, który jest dla mnie „przykrym obowiązkiem”, zwłaszcza, jeśli minęło dużo czasu, a ja jestem już w innym świecie. Ale oczywiście spojrzenie z dystansu jest konieczne i ważne.
Redaktor to…?
Ktoś, kogo znam najczęściej wyłącznie z maili – tylko raz zdarzyło mi się pojechać do pewnej starszej redaktorki do domu i pracować na żywo. Redaktor to człowiek o zestawie kompetencji, których ja nie posiadam – podziwiam zresztą tłumaczy, którzy są jednocześnie redaktorami cudzych tekstów. Dlatego zazwyczaj z pokorą przyjmuję poprawki i wiele się od redaktorów uczę. Protestuję głównie, kiedy coś, co w oryginale było „fuckiem”, po poprawkach przyjmuje formę jakiejś kurzej twarzy.
Od kogo uczysz się przekładu?
Od mamy! Mam ten przywilej, że moja mama, Anna Osmólska-Mętrak jest znakomitą tłumaczką włoskiego. Kiedy ja zdobyłam już trochę doświadczenia samodzielnie, postanowiłyśmy nawet spróbować tłumaczyć razem, i cenię sobie tę współpracę. Uczyłam się też specyficznego przekładu naukowego na studiach, gdzie przez rok zastanawialiśmy się np., czy użyć słowa „performans”, „performens” czy „performance”. Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje mi się to pewną ekstrawagancją, ale niewątpliwie uczyło szacunku do każdego słowa. Przede wszystkim uczę się jednak, czytając, a więc od pisarzy i tłumaczy.
Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym powiedziałabym, że to bardzo fajny zawód, choć nie dla wszystkich. Trzeba pożegnać się ze stabilizacją i polubić płytę Taco Hemingwaya Umowa o dzieło. I sporo pracować, chyba że ma się etat gdzie indziej i tłumaczy „w czasie wolnym”. Starszym mogę tylko podziękować za ich pracę i wszystko, czego się dzięki nim nauczyłam, ewentualnie poprosić o wyrozumiałość dla tych z nas, którzy, chcąc utrzymać się z pracy w tym zawodzie, tłumaczą teksty najróżniejszej jakości.
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Obecnemu? Może, że otwartość na różne idee i współpraca międzynarodowa w kulturze są ważne?
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Yerba, zdecydowanie. Ciepła, zimna, w wersji parzonej i w wersji hipsterskiej. Ostatnio też domowa kombucha – jak widać jestem na bieżąco jeśli chodzi o mody na dziwne napoje.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Dwie kocie dziewczynki, Kicia i Mia, i naprawdę nie chcecie, żebym zaczęła o nich opowiadać: nikt nie ma tyle czasu.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Jeden dla mamy, drugi dla teściowej, czasem coś dla znajomych lub dzieci znajomych. Ostatnio dostałam ich aż 10 – myślę, że zasilą którąś z żoliborskich bibliotek.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Sporo ćwiczę, głównie pilates, co jest istotne z punktu widzenia przyszłości freelancerskiego kręgosłupa. Chodzę na targ i gotuję. Głaszczę koty. Robię wypady do Londynu lub na Warmię – zależnie od pożądanych w danym momencie bodźców.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Trudno mi wyobrazić sobie anegdotę, która rozegrałaby się podczas siedzenia przed komputerem, ale czasem zajmuję się też ustnymi, i tu by się już sporo znalazło. W okresie jakiejś strasznej finansowej posuchy zgłosiłam się np. do tłumaczenia szkolenia z obsługi wagonów barowych w pociągach Pendolino. Pani z biura tłumaczeń przekonywała, że „nie, to nic takiego, wie pani, WARS, kuchenki, kawa, pani sobie sprawdzi, co oni tam mają za sprzęt w tych wagonach”. Pojechałam na „koniec świata”, to znaczy na ulicę Koziej Górki w Warszawie, gdzie dostać się można jedynie przechodząc przez kilkanaście torów, weszłam do hali, dostałam kask. Okazało się, że bynajmniej nie chodzi o kucharzy i kelnerów, że w zasadzie nie wejdziemy nawet do samego wagonu, bo szkolenie dotyczy utrzymania technicznego, przede wszystkim systemów hydraulicznych. Panowie dokoła patrzyli na mnie – i słusznie – z powątpiewaniem, gdy dostałam do ręki wielką płachtę z rysunkiem technicznym. Pierwszy dzień był trudny, ale po trzech wiedziałam już wszystko o turbinach. Dziś nic nie pamiętam.
Ważne dla ciebie książki?
Zgodnie z efektem psychologicznym zwanym reminiscence bump, najważniejsze są dla nas książki czytane w okresie dojrzewania, więc powiem o nich. Najważniejszą książką mojego dzieciństwa były bez wątpienia Opowieści z Narni – od niedawna mam nawet tatuaż z Ryczypiskiem. Potem był Tolkien i Jane Austen, Wichrowe wzgórza i Pani Dalloway, czyli dużo brytyjskiej klasyki. W okresie tzw. młodzieńczego buntu – wczesny Żulczyk, Nahacz i Masala Cegielskiego. Z przeczytanych w ostatnich kilku latach wymienię Poczucie kresu Juliana Barnesa.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Myślę, że jednak Córkę papieża zmarłego niedawno Daria Fo – to przekład, z którego jestem względnie zadowolona. A także książkę, której należało się, jak sądzę, większe zainteresowanie – Spokojny chaos Sandra Veronesiego, współtłumaczony z Anną Osmólską-Mętrak.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Niedługo powinna ukazać się całkiem przyjemna – mam nadzieję – biografia żony Alberta Einsteina, Milevy Marić autorstwa Marie Benedict. Teraz siadam do książki dość popularnego we Włoszech Andrei Vitalego, czyli przenoszę się w lata trzydzieste nad jezioro Como.