Małgorzata Słabicka-Turpeinen (zob. profil) studiowała germanistykę we Wrocławiu i Berlinie. Tłumaczy z niemieckiego i na niemiecki. Specjalizuje się w różnych gatunkach – od filozoficznych i antropologicznych rozważań po książki dla dzieci. Mocno zaangażowana w działania promujące aktywność tłumaczeniową, w tym w organizację warsztatów dla młodzieży szkolnej i uniwersyteckiej. W STL pracuje w zespole redakcyjnym.
Na początek o początkach
Początki były ambitne i z dzisiejszej perspektywy trochę osobliwe, bo zaczęło się od niemieckich książek, które mój ojciec dawno temu wyszperał na strychu w powojennym Wrocławiu. Gdy odkryłam je na ostatniej, trochę zapomnianej półce naszego domowego księgozbioru, miałam kilkanaście lat. Parę pokaźnych tomów, pięknie ilustrowanych, wydanych na przełomie XIX i XX wieku. Uznałam, że są chyba ciekawsze niż nudny podręcznik do niemieckiego. Moją uwagę przykuł zwłaszcza poradnik dla wytwornych pań domu, który wyglądał trochę jak encyklopedia. Czytanie „egzotycznej” gotyckiej czcionki przychodziło mi z trudem, a poza tym dopiero uczyłam się języka. Próbując mozolnie rozszyfrować tekst, robiłam notatki po polsku i z dziecięcą naiwnością wyobrażałam sobie, że kiedyś posklejam to w książkę. Moje pierwsze próby tłumaczenia dotyczyły więc zupełnie innych realiów niż te, które mnie otaczały. Ale w Polsce wprowadzono akurat stan wojenny, na nadmiar rozrywek raczej trudno było narzekać, więc między innymi w taki sposób kompensowałam sobie ich brak. Czułam się trochę jak archeolożka, podświadomie uciekając myślami od tego, co dookoła. Dzięki temu doświadczeniu zrozumiałam, w którą stronę chcę dalej iść. Potem wszystko już się jakoś samo potoczyło. Poszłam na germanistykę, a niedługo po studiach przypadkiem usłyszałam o konkursie na przekład książki Gerharta Hauptmanna. Uznałam, że spróbuję – mimo wrażenia, że chcąc tłumaczyć noblistę, porywam się z motyką na słońce. No i okazało się, że wygrałam ten konkurs. Tuż przed rozpoczęciem pracy dowiedziałam się, że poprzeczka jest o tyle wyżej, że powieść była już raz przetłumaczona. Miałam tremę, ale podjęłam wyzwanie. Tamten pierwszy przekład robiłam jeszcze na maszynie do pisania, dopiero przy drugiej książce – tego samego autora – przesiadłam się na komputer.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Zdecydowanie dzień, chociaż sporadycznie, zwłaszcza gdy deadline blisko, zdarzają się też dłuższe wieczory. Pracę translatorską staram się równoważyć inną działalnością zawodową, która zapewnia mi kontakt z żywym językiem, ciekawymi ludźmi i czasem też daje możliwość podróżowania. Staram się równoważyć jedno drugim i to rozwiązanie sprawdza się od lat.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Raczej biurko. Czasem tylko dla zmiany pozycji chwila na sofie. Zdarzało mi się jednak też tłumaczyć w podróży – w pociągu, samolocie, samochodzie, na promie.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Jedno i drugie. Doceniam oczywiście bogactwo zasobów internetowych i słowników elektronicznych, ale duża część mojej pracy to teksty historyczne, w których nie brakuje archaizmów. Wtedy bezcennym źródłem są drukowane słowniki i leksykony. Mam kilka takich perełek, bez których ani rusz. Jedna z nich to na przykład słownik polsko-niemiecki sprzed 120 lat.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Podobnie jak słowniki – jedno i drugie. Dużo można znaleźć w sieci, niektóre księgozbiory są częściowo zdygitalizowane, co znacznie ułatwia pracę, zwłaszcza gdy trzeba przetworzyć obszerną bibliografię albo źródła są tylko w innym mieście. Ale wyprawy do bibliotek też mają swój urok. Poza tym pisane źródła to nie wszystko – przez lata dorobiłam się całkiem pokaźnej sieci konsultantów z różnych branż – są nimi moi znajomi albo byli uczniowie czy studenci. Resztę informacji uzupełniam zasobami z własnej półki albo nieocenioną pomocą kolegów i koleżanek z Forum Tłumaczy Literatury.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Jeżeli jest presja czasu, to zostawiam ten fragment i po prostu „jadę” dalej. A jeżeli jest szansa na oderwanie się od tego, to biorę się za coś z „innej bajki”, załatwiam inne sprawy, albo – wersja luksusowa – idę na spacer. Czasem inspiracja przychodzi też, gdy czytam inną książkę, oglądam film, słucham audiobooka lub leci akurat jakiś podcast; zauważam fajną frazę albo słowo i je notuję, niezależnie od tego, gdzie jestem – w pociągu, w środku lasu czy na lotnisku. Bardzo ważna jest też dla mnie przestrzeń, w której pracuję. Gdybym podnosząc wzrok znad monitora, widziała tylko pustą ścianę, czułabym blokadę. Tymczasem kiedy mam przed sobą jakąś szerszą perspektywę, jasną, otwartą przestrzeń, łatwiej jest mi zebrać myśli. Dlatego mam biurko tuż przy oknie, a gdy spojrzę znad monitora na ścianę, widzę wielkoformatową fotografię góry Fudżi w jesiennej aurze. Myśli szybują daleko i od razu jest lepiej.
Redaktor to…?
Czujny sprzymierzeniec, czasem też mentor. Miałam szczęście, że robiąc pierwsze tłumaczenia, trafiłam pod skrzydła Zofii Smyk, osoby z ogromnym doświadczeniem, która pomogła mi uwierzyć we własne siły i od której dużo się nauczyłam.
Od kogo uczysz się przekładu?
Im dłużej wykonuję ten zawód, tym silniej odczuwam, że wymaga on ustawicznej pracy nad warsztatem. Staram się więc jak najwięcej czytać i w miarę możliwości różnicować lektury. Bardzo cenię sobie też wszelkie możliwości wymiany doświadczeń z kolegami i koleżankami po fachu, śledzę wywiady, dyskusje panelowe i polemiki na naszym facebookowym forum. Wyciągam też wnioski z feedbacku.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Zielona herbata, czasem kawa, dużo owoców, czasami też dobra czekolada. Ale to raczej tylko krótkodystansowe paliwo. To, co naprawdę dodaje mi wiatru w skrzydła, to na przykład małe triumfy po rozgryzieniu zagwozdek, rozpracowanie zamotanego fragmentu tekstu albo skuteczne namierzenie cytatu czy informacji. Bardzo motywuje mnie też sam fakt, że moja praca ma jakiś głębszy sens, że to, co robię, ktoś faktycznie przeczyta i coś z tej lektury wyniesie. Równie ważne są jednak przerwy w pracy – po nich mam wrażenie, że myśli mi się dwa razy szybciej.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Dla mnie ważne jest wsparcie, które zapewnia nie tylko bliskość, ale też wymianę myśli. Dlatego najważniejszym wsparciem dla mnie jest mój mąż. A oprócz niego kilkoro przyjaciół, w tym też takich, którzy też zajmują się tłumaczeniami. Zwierząt w domu nie mam, ale niedaleko jest wielki park, który miejscami przypomina las. Lubię czasem się tam wyrwać, wtedy mogę – jak to określam – „policzyć wiewiórki”… 😉
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Jeden zawsze zachowuję w archiwum, a reszta trafia albo w zaprzyjaźnione ręce, albo na cele charytatywne. Czasem muszę też parę egzemplarzy dokupić, by wystarczyło dla wszystkich, których bym chciała obdzielić.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Wszystko, co tylko pozwala mi się oderwać od komputera i nie wiąże się z poczuciem obowiązku. Najlepszy reset to wypad w plener, spotkania z przyjaciółmi, dobra książka, planowanie podróży, nauka innych języków albo planszówki, malowanie tuszem lub akwarelami, robienie na drutach, testowanie nowych przepisów kulinarnych.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Nie wiem, czy najciekawsza, ale na pewno potwierdzająca, że szczęśliwi czasu nie liczą. „Ziemia niczyja” Jörga Berniga, którą przełożyłam prawie dziesięć lat temu, to proza bardzo refleksyjna, poetycka, autor posłużył się w niej różnymi technikami retardacji, akcja realnie dzieje się w krótkim czasie, ale jest przeplatana mnóstwem wielowarstwowych wspomnień i lirycznymi opisami krajobrazów. Już na pierwszej stronie dowiadujemy się, że nie będzie happy endu, a główna bohaterka nie dożyje końca tej opowieści. Gdy skończyłam przekład, autor przyjechał do Wrocławia. Na spotkaniu ze studentami germanistyki czytaliśmy razem niemieckie i polskie fragmenty. I dopiero wtedy wyszło na jaw, że …wydłużyłam życie bohaterki, podwajając liczbę godzin podaną we wstępie. Nie wiem, jak to się stało, ale chyba tak bardzo skupiłam się na wszystkich innych akrobacjach, jakie krył w sobie ten tekst, że przejechałam się na tak prostym szczególe! Autor był jednak wręcz zachwycony, stwierdził, że w sumie to dobry pomysł. Bo przecież i tak naszą bohaterkę czeka smutny koniec, więc dlaczego nie dać jej pożyć trochę dłużej?
Ważne dla ciebie książki?
Pierwsze na pewno były baśnie Grimmów i Andersena. Potem moje serce zawojowały Muminki. A gdy dorosłam, ogromne wrażenie wywarł na mnie realizm magiczny – zwłaszcza książki Marqueza, Allende, Bułhakowa. Jeżeli chodzi o inne nurty, to powieść „Serce tak białe” Javiera Maríasa w przekładzie Carlosa Marrodana poruszyła mnie nie tylko literacko; mam wrażenie, że to chyba dzięki niej w pełni zdałam sobie dokładniej sprawę z tego, jak wielką władzę ma w ręku tłumacz. Ze względów kulturowych bliska jest mi też literatura Północy, a szczególnie fińska – np. powieści Sofi Oksanen, Arto Paasilinny. Lista książek, które wiele dla mnie znaczą, jest oczywiście znacznie dłuższa, myślę, że to materiał na osobną rozmowę. Ale na pewno dużą jej część zajmują też reportaże, zarówno te przybliżające kultury innych krajów, jak i te, które skupiają się na konkretnych zjawiskach i problemach społecznych.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo tłumaczę książki bardzo różne. Osobom zainteresowanym historią na pewno mogę polecić „Obce miasto” Gregora Thuma. To opowieść o tym, jak niemiecki Breslau stawał się polskim Wrocławiem, w jaki sposób przezwyciężano tu poczucie obcości otoczenia, jak ewoluowały tutejsza pamięć zbiorowa i poczucie tożsamości mieszkańców. Dzieciom polecam powieści Cornelii Funke i książki Sabine Bohlmann. A miłośnikom krótkiej formy – „Wrocław i Berlin. Historia wzajemnych oddziaływań”, zbiór esejów polskich i niemieckich autorów, który tłumaczyłam w obie strony i który niczym kolorowa mozaika odsłaniają przed czytelnikiem różne wycinki relacji między tymi miastami.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Pracuję właśnie nad bardzo „gęstą” treściowo publikacją naukową z pogranicza historii sztuki, antropologii i filozofii. Treści są niezmiernie ciekawe, spektrum wątków przyprawia czasem o zawrót głowy, a do tego autor ma dość specyficzny, wręcz hermetyczny styl, więc największa trudność polega na rozpakowaniu tych „zazipowanych” zdań i myśli na części pierwsze, a potem zmontowaniu w sensowną całość tego, co między słowami. Na razie nie mogę zdradzić szczegółów, ale książka ma się ukazać w przyszłym roku i gdy wyjdzie, to będzie naprawdę Coś.