Aktualności

 Tomasz Kwiecień tłumaczy z języka włoskiego. W jego bogatym dorobku znajdują się liczne powieści, eseje i reportaże. Jest laureatem Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa (2023) za przekład Sycylijskich Lwów Stefanii Auci oraz Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO (2024) za przekład Ucieczki Anny Mattii Correntego. W poniższym wywiadzie opowie nam m.in. o inspirującej sile zieleni, translatorskich łamigłówkach i swoich niezawodnych strażnikach work-life-balance.

Na początek o początkach.

Początki były bardzo późne. Marzyłem o tłumaczeniu literatury, odkąd pamiętam, ale pierwszą książkę przetłumaczyłem dopiero po czterdziestce. Wcześniej nie było okazji, trafu, łutu szczęścia, jak tam chcemy to nazwać, zresztą robiłem wtedy sporo innych rzeczy. Ta pierwsza książka nigdy się nie ukazała; wydawca przekład przyjął, ale zanim zdążył go wydać, zakończył działalność. Czytaj: padł i musiał zwinąć interes. Za drugim razem miałem więcej szczęścia i tym razem było to duże nazwisko. Mój translatorski debiut w druku to była pozycja autorstwa Umberta Eco. Jak spadać, to z wysokiego konia, powiedziałem sobie i przyjąłem zlecenie. Zrobiłem to tłumaczenie dla wydawcy, dla którego już wcześniej pisałem wewnętrzne recenzje książek i drobne teksty po polsku. Przekład się spodobał, pojawiły się kolejne zlecenia, no i się zaczęło.

Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?

Raczej dzień, ale zdarza mi się zasiedzieć do północy, czasem nawet później. Zasadniczo tłumaczę, dopóki starcza mi siły i uwagi. Od kilku lat dzielę tłumaczenia z drugą pracą zawodową, całkiem inną, choć też związaną z językiem, więc w te dni, kiedy jestem w drugiej pracy, na tłumaczenie poświęcam popołudnia i wieczory. A ponieważ dużo tłumaczę, to takie późne wieczory są częste.

Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?

Zdecydowanie biurko. I wygodne, ale sztywne krzesło. I zieleń za oknem. Kiedy redaguję swoje tłumaczenie albo czytam je po raz ostatni i jest ładna pogoda, to stolik na balkonie. Mam z niego naprawdę ładny widok.

Słownik elektroniczny czy papierowy?

Głównie słowniki internetowe. Na całe szczęście jest w sieci bardzo porządny słownik włoski, no i są słowniki dialektów, co niezwykle się przydaje, choć tu bardziej pomaga podpytywanie włoskich znajomych. Papier rzadziej i raczej do polszczyzny.

Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?

Zaczynam nawet nie od Wikipedii, ale od wpisania hasła w przeglądarkę. I oczywiście staram się potwierdzać informacje w kilku źródłach. Przy tłumaczeniu książki Paola Rossariego Sto żywotów Nemesia Vitiego urobiłem się po łokcie, bo to był jeden wielki językowy żart, pełen nawiązań do włoskiej literatury i historii, często nieczytelnych dla przeciętnego czytelnika spoza włoskiego kręgu kulturowego. Jedna wielka łamigłówka. W poszukiwaniu znaczenia jakiegoś niezrozumiałego dla mnie bełkotu zaszedłem niemal na koniec internetu, by odkryć, że mój autor cytuje w tym miejscu soczyste obelgi, którymi Carlo Emilio Gadda, literacki oryginał i innowator językowy, obrzucał w pewnym mało znanym tekście znienawidzonego Mussoliniego. Pozorny bełkot miał znaczenie. Podobnie było przy tłumaczeniu eseju Umberta Eco. W dołączonej do tekstu antologii znalazł się fragment z Gargantui i Pantagruela. Była to lista tajemniczych stworów, którą pan Rabelais raczył umieścić w swoim dziele. Tekst jak wiadomo oddał po polsku Boy, tłumacz legenda, więc z ulgą sięgnąłem do jego przekładu po cytat, tymczasem okazało się, że w Boyowym tłumaczeniu w ogóle tego fragmentu nie ma. Zajrzałem do francuskiego oryginału, nic z tych nazw nie zrozumiałem. Wrzuciłem parę z nich do internetowej wyszukiwarki i okazało się, że pan Rabelais wcale sobie nie wyssał z palca imion tych wszystkich dziwolągów, ale przepisał je ze starożytnych traktatów, w większości napisanych po grecku. Nie dziwię się, że Boy w tym miejscu się poddał. On nie miał internetu. Ja już mogłem wyszperać te dziwne słowa ze starożytnych tekstów i spolszczyć je bezpośrednio z oryginałów, a nie przez francuski. Ale jeśli tylko mogę, wolę sprawdzać informacje w drukowanych opracowaniach. Stara szkoła. I oczywiście to zależy od książki. Przy dylogii historycznej Sycylijskie LwyZima lwów Stefanii Auci było tego mnóstwo niemal na każdej stronie, ale były też takie, kiedy nie musiałem sprawdzać właściwie niczego.

Kiedy się zablokujesz, to…?

Odrywam się na chwilę. Idę do kuchni na kawę. Bawię się z psami. Otwieram internet i czytam wiadomości, albo stawiam pasjansa. Serio, to ostatnie bardzo dobrze resetuje umysł. Zazwyczaj tyle mi wystarczy. Jeśli nie, zażółcam kłopotliwe zdanie i idę dalej, wracam do niego wtedy, kiedy mnie oświeci.

Redaktor to…?

Najlepszy przyjaciel tłumacza, brat łata – choć najczęściej siostra. Czasem wymagający, podnoszący poprzeczkę partner. Tylko jeden raz na ponad siedemdziesiąt przełożonych książek zdarzyło mi się odrzucić redakcję niemal w całości. Jak dotąd miałem znakomitych albo przynajmniej porządnych redaktorów i tu mogę gładko przejść do kolejnego pytania.

Od kogo uczysz się przekładu?

W pierwszej kolejności właśnie od redaktorów. Nikt mnie tyle nie nauczył, co oni. I jedno nazwisko muszę tu koniecznie wymienić. Kasia Raźniewska z Rebisu nauczyła mnie więcej niż wszystkie kursy i szkolenia razem wzięte. To wspaniałe mieć w redaktorce uważną czytelniczkę, która poprawia tylko to, co trzeba, nie narzuca swoich osobistych preferencji i zadaje mądre pytania tam, gdzie przełożony tekst jest niejasny. Włoscy redaktorzy mogliby się wiele nauczyć od polskich, bo to, co czasem widzę w oryginałach, woła o pomstę. W drugiej kolejności uczę się od koleżeństwa. W tej pracy wspaniałe jest to, że mam do kogo się zwrócić z tłumaczeniowym problemem, czy to będą koleżanki i koledzy z naszego fejsbukowego forum tłumaczy literackich, czy włoscy znajomi. A czytanie tłumaczeń moich sióstr i braci w przekładzie niemal zawsze jest dla mnie inspirujące. No i jeszcze jest polska literatura, zwłaszcza taka, która odważnie „wygina” język, oraz bezczelne podsłuchiwanie ludzi rozmawiających ze sobą na ulicy, w autobusie czy pociągu – dla mnie dwie nieocenione skarbnice.

Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?

Deadline, czyli termin oddania przekładu. Kredyt i rachunki do zapłacenia. Żaden specyfik nie działa równie stymulująco. A poza tym to kawa. Mocne espresso bez cukru. W upały macerowana na zimno. Ale na pierwszym miejscu rachunki.

Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?

Jestem człowiekiem dwóch psów rasy bardzo mieszanej, ale nie powiem, żeby mnie szczególnie wspierały w tłumaczeniu. Raczej lubią zwracać na siebie uwagę, kiedy nie poświęcam im jej tyle, ile by chciały. Albo inaczej: dbają o mój work-life balance. Kiedy czuję na prawym ramieniu pacnięcie łapą młodszej i wyższej suni, albo lizanie lewego łokcia przez starszą i niskopienną, to wiem, że trzeba na chwilę przerwać.

Co robisz z egzemplarzami autorskimi?

Głównie rozdaję. Czasem zanoszę do miejskiej biblioteki.

Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?

Najważniejsze: wysypiam się. Codziennie chwilę medytuję. Oglądam sporo filmów, także seriali, słucham dużo muzyki, bardzo różnej, choć nie przy pracy. No i są jeszcze psy, ich potrzeby regulują spory kawałek dnia i to też jest niezwykle prozdrowotne.

Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?

Nie wiem czy to do końca pasuje do kategorii anegdota, bo to raczej przyczynek do opowiadania o warsztacie tłumacza, ale może powie coś tym, którzy uważają, że przekład to tylko zamienianie słów obcego języka na własny. Wspominałem już o Stu żywotach Nemesia Vitiego. Jest w tej powieści bajka, którą tytułowy bohater napisał dla swojego syna. Bajka jest bardzo dosadna i traktuje o pewnym koźle komuniście, który nabawił się kłopotliwej dolegliwości znanej jako puszczanie gazów, wiatrów albo bąków. Gdy dyskomfort się wzmaga, nasz koziołek idzie do lekarza, podobnie jak on, komunisty. Obaj należą do tej samej podstawowej organizacji partyjnej mającej za patrona – i tu uwaga – niejakiego Kaprotkina. To oczywiście nawiązanie do Piotra Kropotkina. Nawet jeśli przeciętny Włoch nie będzie w tym miejscu kojarzył nazwiska rosyjskiego księcia anarchisty, to skojarzy przynajmniej kozę, bo koza to po włosku capra. Polski czytelnik nie ma tego szczęścia. Przypis wyjaśniający byłby najłatwiejszy, zresztą trochę musiałem ich w tej książce umieścić, ale przypis w bajce dla dziecka? Nie ma mowy. Musiałem dać nazwisko, które by nawiązywało zarówno do kozy, jak i do postaci ruchu rewolucyjnego, dwa w jednym. Bez większej nadziei zacząłem przeszukiwać internet w poszukiwaniu nazwisk przedwojennych działaczy z szeroko rozumianej lewicy. I znalazłem. Józefa Kozibąka. Nie dwa, ale trzy w jednym. I tak Kozibąk zastąpił Kaprotkina w książce, którą zresztą bardzo lubię, i nie szkodzi, że mało kto dopatrzy się tam niezbyt znanego działacza przedwojennej PPS. I nieważne, że PPS, a nie KPP, bo i Kropotkin nie był komunistą.

Ważne dla ciebie książki?

Takie zestawienia zmieniają się z biegiem lat, ale mam kilkanaście stałych punktów.

Z polskich. Opowiadania Herlinga Grudzińskiego, moje pierwsze w życiu spotkanie z Italią. Czytałem je jeszcze w szkole średniej, w czasach PRL, gdy ten autor był „na indeksie”, a mnie udało się zdobyć wydanie niezależne, z tak zwanego drugiego obiegu. Andrzej Bobkowski, Szkice piórkiem.Włodzimierz Odojewski, Oksana. Właśnie bardziej Oksana niż świetne przecież Zasypie wszystko, zawieje. Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie. Lem, Solaris. A moje pierwsze literackie poruszenie zawdzięczam przeczytanemu ponad czterdzieści lat temu opowiadaniu science fiction Andrzeja Urbańczyka pod tytułem Świerszcz. Kiedy wróciłem do niego kilka lat temu, już nie zrobiło na mnie takiego samego wrażenia, ale wtedy to był dla mnie grom z jasnego nieba. I do dziś świetnie je pamiętam.

Z włoskich: Giuseppe Tomasi di Lampedusa, Gepard, w przekładzie Stanisława Kasprzysiaka. Przeczytałem, zerkając do oryginału, i pomyślałem: „Jak ja bym chciał kiedyś tak tłumaczyć!”.  Wszystko, co napisał Paolo Cognetti; ten autor zawsze potrafi mnie wzruszyć i cieszę się, że mogłem przełożyć jego powieści. Dario Voltolini, Invernale; to najnowsza, króciutka powieść tego autora o trudnym do przełożenia na polski tytule, bo to przymiotnik (angielskie tłumaczenie, którego fragmenty widziałem, nosi śliczny tytuł Wintry). Zachwyciła mnie i marzę o tym, by ją przetłumaczyć. Erri de Luca, La natura esposta. Niezwykła opowieść o rzeźbiarzu naturszczyku, a zarazem przemytniku przeprowadzającym migrantów przez Alpy, który zmuszony okolicznościami ucieka z gór nad morze i otrzymuje od lokalnego proboszcza zlecenie odtworzenia oryginalnej figury Chrystusa ukrzyżowanego. Rzeźba przedstawiała Chrystusa bez zwyczajowej przepaski na biodrach i na dodatek w przedśmiertnym wzwodzie, religijna pruderia kazała ten element amputować i zakryć, a teraz, na fali posoborowej odnowy w Kościele postanowiono zdjąć, co dodano, i uzupełnić, co amputowano. Niezwykła a przy tym wielowątkowa opowieść skoncentrowana na niewielu stronach. Niechże ktoś to wyda w Polsce!

Podczas studiów bardzo dużo czytałem po angielsku i do dziś pamiętam wrażenie, jakie wywarł na mnie zbiór wierszy Spoon River Antrology Edgara Lee Mastersa, powieść Ape And Essence Aldousa Huxleya, będąca swoistym dopowiedzeniem do Nowego Wspaniałego Świata, która mocno wpłynęła na moje myślenie, oraz Till We Have Faces C.S. Lewisa, reinterpretacja greckiego mitu o Psyche. Z tego ostatniego autora dawno temu wyrosłem, ale ta powieść była dla mnie bardzo ważna. Wiem, że to wszystko jest po polsku, ale przekładów nie widziałem.

Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?

Na początku wyznanie. Nie lubię zaglądać do swoich tłumaczeń. Mam osobistą teorię o tym, jak najlepiej znaleźć we własnym przekładzie błąd, literówkę lub niezgrabność językową. Otóż należy tekst przetłumaczyć roboczo, potem przekład zredagować, wygładzić, na spokojnie przeczytać raz jeszcze, oddać wydawnictwu, które tekst zredaguje i odeśle tłumaczowi do sprawdzenia i zatwierdzenia, po zatwierdzeniu zrobi jeszcze dwie korekty i sprawdzi ozalid – dziesięć etapów, zwykle pięć par oczu – a następnie trzeba wydrukowaną książkę otworzyć na chybił trafił i spojrzeć na dowolną linijkę. Tam właśnie kryje się błąd, niezgrabność, albo coś, co można było znacznie lepiej przełożyć, tylko jakoś się na to wcześniej nie wpadło. U mnie to niemal zawsze się sprawdza. Dlatego kiedy otrzymuję egzemplarze autorskie, nie zaglądam do środka wcześniej niż po kilku miesiącach. Wtedy zwykle mam lepsze odczucia.

A jeśli ma być ten jeden, to niech będzie Jeśli zachowasz pamięć o grzechu Andrei Bajaniego (wyd. Drzazgi). Mądra, bolesna historia, niezwykle powściągliwie opowiedziana.

Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?

Obecnie pracuję nad niewielkim esejem z historii starożytnej, za chwilę czeka mnie spora praca z psychologii i znakomity literacki reportaż o zbrodni, która wstrząsnęła Rzymem. Nie konsultowałem się z wydawcami, więc więcej szczegółów nie podam. Natomiast ze stosunkowo niedawno wydanych przekładów wskazałbym na Obcą Claudii Durastanti (Czarne), W dolinie wspomnianego przed chwilą Paola Cognettiego (Sonia Draga) i Ucieczkę Anny Matii Correntego (bo.wiem, WUJ).