Ewa Borówka
Ewa Borówka – tłumaczka z języka angielskiego, autorka przekładów około czterdziestu książek oraz licznych artykułów, list dialogowych i tekstów telewizyjnych, nagrodzona przez „Magazyn Literacki KSIĄŻKI” za przekład „Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek” Eleny Favilli i Franceski Cavallo. Ukończyła filozofię na Uniwersytecie Śląskim, przez dłuższy czas mieszkała w irlandzkim Dún Laoghaire, ostatecznie odnalazła się na Pradze
.
Na początek o początkach.
Chętnie zarysowałabym starannie zaplanowaną karierę akademicką przeplataną brawurowymi epizodami wchodzenia do wydawnictw oknem po tym, jak wskazano mi drzwi, ale prawda jest brutalniejsza. Propozycję przełożenia pierwszej próbki dostałam w niejasnych okolicznościach w niezapomnianej katowickiej knajpie o nazwie Szmyrowata. Był rok bodaj 2003, właśnie wróciłam z dłuższego pobytu w Irlandii i pławiłam się w nihilizmie spod znaku no future. Redaktor ocenił próbkę na piątkę z minusem, a ja, nie dowierzając jeszcze, że mogę tłumaczyć książki, wiedziałam jednocześnie, że nie chcę robić w życiu niczego innego. Gwoli uczciwości dodam, że miałam w zanadrzu glejt CPE i mikre, ale jakieś tam doświadczenie zdobyte podczas translatorium na filozofii, w podstawówce zdradzałam zaś niezdrowe zainteresowanie smażeniem epistoł do rubryki poprawnościowej w wywrotowym piśmie „Filipinka”. Bardzo długo nie miałam jednak odwagi nazywać się tłumaczką i do dziś, mimo kilkudziesięciu pozycji w dorobku, czuję się onieśmielona złożonością fabularnego świata i własnymi ograniczeniami poznawczymi.
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Noc i dzień, jedynym warunkiem jest cisza, więc godziny pracy ustalam na bieżąco w zależności od tego, jak głośny harmider wzniecają aktualnie dzieci oraz ich goście.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Przy pracy trochę bałaganię, więc przydaje się rozkładany przedwojenny stół, który zostawili nam poprzedni właściciele mieszkania. Dwoma ruchami można zrobić z niego pokaźne stanowisko tortur dla innych niewolników prekariatu, których zapraszam czasem na coworking i miskę zupy.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Elektroniczne, zainstalowane na dysku: dwujęzyczny oraz przede wszystkim niepozbawiony błędów, ale i tak niezastąpiony Wielki Słownik Języka Polskiego PWN, a także internetowy One Look, przede wszystkim dla inspiracji. Mam zbiór ukochanych słowników papierowych: poprawnej polszczyzny, frazeologiczny, etymologiczny, kolokacji, mitologii, przysłów, itd., ale do nich zaglądam raczej dla przyjemności albo wtedy, gdy zawiodą mnie źródła cyfrowe.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
Zewsząd. Najchętniej pytam mądrzejszych, osobiście lub na niezastąpionym Forum Tłumaczy Literatury, choć przyznawanie się do niewiedzy nie zawsze przychodzi mi łatwo.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Miętoszę gorączkowo prezent od córeczki: masę plastyczną nazwaną przez producenta inteligentną plasteliną. Jeśli mimo obietnicy nie spływa na mnie olśnienie, przepisuję fragment po angielsku, oznaczam i zaglądam po pewnym czasie, na ogół z natychmiastowym skutkiem. Nie znam pojęcia „surówki”, nie umiem napisać niczego po polsku ze świadomością, że robię to na brudno. Co nie znaczy, rzecz jasna, że przy sczytywaniu niczego nie poprawiam.
W chwilach bezradności zaczynam się też czasem gapić na mewy za oknem, ale to na ogół nie wróży niczego dobrego.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Sprawdzić, co nam bardziej odpowiada. Dłuższych tekstów nie czytam w całości, bo odbiera mi to frajdę z pracy. Poza tym na ogół nie mam na to czasu, zawsze natomiast badam wyrywkowo tekst i czytam recenzje. Ostatnio pierwszy raz zdarzyło mi się, że o odrzuceniu propozycji zadecydowały względy wyłącznie światopoglądowe.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Kiedy porażona konsekwencją narracyjną autora bądź autorki oraz przenikliwością w oddawaniu słowem zawiłości ludzkiej natury zaczynam widzieć i słyszeć swoich bohaterów, a oni zdają się poruszać moimi palcami. Lubię też bardzo prace redakcyjne: wymianę myśli i obserwacji, zderzanie osobniczych prozodii.
A najmniej fajny?
Opisana powyżej faza synestezyjnego porażenia. Staję się wtedy całkowicie nieobecna dla otoczenia, nad czym bardzo ubolewam, ale nie umiem inaczej pracować. Wchodzenie bohaterowi literackiemu do głowy to dla mnie niemałe obciążenie emocjonalne i niektóre książki muszę odchorować.
Redaktor to…?
Czasem Syzyf, czasem Herakles ryjący mozolnie nowe rzeczne koryta, czasem cichy bohater pokroju Osjana. Mam świadomość, że dla wielu osób te pompatyczne przenośnie są mocno na wyrost, ale ja jakimś trafem mam szczęście do redaktorek i redaktorów mądrych, kompetentnych, taktownych, skromnych i szczodrze dzielących się wiedzą. I na szczęście omylnych, jak my wszyscy. Niezmiernie ich podziwiam za tę zegarmistrzowską pracę.
Od kogo uczysz się przekładu?
Stale od środowisk literackich: pisarskich, translatorskich, redakcyjnych, a także męża, dzieci, przyjaciół, przechodniów, współpasażerów, muzyków. Właściwie pracuję dwadzieścia cztery godziny na dobę, rejestry rejestruję też niestety we śnie. Niestety, bo chętnie wyłączyłabym czasem to gumowe ucho i odpoczęła.
Co powiedziałabyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Młodszym: żeby nie obawiali się negocjowania godnych warunków pracy. Przed starszymi mogę jedynie pochylić głowę i podziękować za zaczarowanie mojego dzieciństwa i całego późniejszego życia. Wszystkich zaś niezrzeszonych gorąco zachęcam do wstępowania do STL-u.
A co powiedziałabyś ministrowi kultury?
Obecnemu? Że cierpliwie czekam, ale pewnie średnio go to interesuje.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Kawa z przyzwyczajenia, jeśli alkohol, to tylko po godzinach.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Poruszam się stale po obwodzie trójkąta Warszawa-Katowice-Ulanów, więc ostatnio nie mamy niestety żadnego stworzenia. Ale kiedyś osiądę na wsi i wszystko sobie odbiję.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Moje własne egzemplarze zalegają częściowo w piwnicy, bo trochę się ich nazbierało, ale większość oczywiście rozdaję rodzinie i znajomym. Oraz staram się wspierać bibliotekę w Ulanowie.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Nic mnie tak nie odpręża jak kontakt z przyrodą, wędrówki, pływanie po rzece i praca fizyczna w plenerze. Ponieważ jednak najczęściej przebywam w Warszawie, zostaje rower, basen i oglądanie filmów przyrodniczych. Oraz czasem jam session w pobliskim Składzie Butelek.
Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Okołotłumaczeniowa: dawno temu na Równicy, podczas ogniska towarzyszącego biesiadzie integracyjnej organizowanej przez pewne duże wydawnictwo (jak bum cyk cyk!), zagaiłam stojącego obok typa w swetrze khaki, czym się właściwie zajmuje. Zaległa cisza, a indagowany odparł po chwili z kamienną twarzą: wiesz, jestem tym gościem, który przemawiał na początku ze sceny.
I tak już zostałam tą Borówką, która pyta szefa szefów, czym się właściwie zajmuje.
Ważne dla ciebie książki?
Pierwsza, najważniejsza i podobno gdzieś spisana to zbiór dość makabrycznych baśni wymyślonych i opowiadanych przez mojego dziadka Bolka, czasem przy wtórze mandoliny albo akordeonu. Odkąd jako pięciolatka nauczyłam się czytać, prawie nie rozstawałam się z książką i ważnych pozycji było bez liku, chociażby Andersen, Grimmowie, Ostrowska, Camus, Kafka, Schulz, Poświatowska, Plath, Grochowiak, Jung – od Sasa do lasa. Odkąd pracuję w zawodzie, mało co mnie tak urzeka; utraciłam niewinność i zamiast cieszyć się lekturą, analizuję i oceniam.
Gdyby wszyscy mieli przeczytać Twój jeden przekład – to który?
Pokój Emmy Donoghue, finalistę Bookera, wstrząsającą narrację nieporadnego językowo pięciolatka dorastającego w całkowitej izolacji od świata. Pracę nad przekładem poprzedziłam dogłębną analizą mechanizmów tworzenia błędów językowych przez dzieci posługujące się polszczyzną, zgromadziłam też pokaźną kolekcję autentycznych dziecięcych kontaminacji, neologizmów i innych spontanicznych swawoli słowotwórczych. Jakie było moje zdziwienie, gdy po pewnym czasie dowiedziałam się, że na podstawie Pokoju powstaje praca naukowa poświęcona strategii przekładu mowy dziecięcej. Nie jestem pewna, czy jej autorka wiedziała, że nie mam formalnego wykształcenia filologicznego.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłaś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Lada dzień ukażą się dwie książki non-fiction: Marginesy wydają Pielęgniarki, przejmujące, arcyludzkie i dalekie od taniej sensacji wspomnienia Christie Watson, zaś Wydawnictwo Kobiece – Witajcie na cholernej Arktyce Blair Braverman, maszerki okrzykniętej feministycznym wcieleniem Jacka Londona (uwielbiam takie porównania). W Adamadzie trwają tymczasem prace redakcyjne nad wspaniałym dziecięcym komiksem o inności, w którym autorzy zastąpili nachalny dydaktyzm zdrową dawką absurdu.