Krzysztof Umiński
tłumacz z francuskiego i angielskiego, autor tekstów i wywiadów prasowych, finalista Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż literacki (2014), stypendysta francuskiego Stowarzyszenia Promocji Przekładu Literackiego ATLAS
Noc czy dzień? Jaki masz system pracy?
Lubię zacząć o świcie, nie zatrzymywać się przez kilka godzin i koło południa wiedzieć, że już wiele zrobiłem i można trochę zwolnić. Inaczej zżera mnie poczucie winy.
Kanapa czy biurko? Gdzie tłumaczysz?
Przy desce kreślarskiej. Deska jest duża i wiele się na niej mieści. W tych warunkach odbywa się praca najbardziej wyrobnicza: zdanie po zdaniu, strona po stronie, niezależnie od nastroju. Rzeczy wymagające olśnienia czasem powstają pod prysznicem, na rowerze, w parku Morskie Oko albo we śnie. Ale na olśnienie trzeba tyrać przy desce.
Słownik elektroniczny czy papierowy?
Jedne i drugie. Nie każdy wartościowy słownik występuje w postaci elektronicznej. Sporo świetnych rzeczy jest w sieci, ale podczas pracy nad pierwszą wersją tekstu wyłączam Internet, bo rozprasza. Na marginesie: dobrodziejstwem byłoby stworzenie cyfrowej edycji Słownika synonimów Dąbrówki, Geller i Turczyna.
Wikipedia czy Narodowa? Skąd czerpiesz informacje?
I z sieci, i z książek. To dość nieżyciowe, ale wciąż mam opory przed kwerendą internetową. Obawiam się, że: (a) utonę pod stertą zakładek; (b) po drodze zmitrężę czas na czytanie o tym, kto nie włożył stanika pod przezroczystą bluzkę; czuję wówczas (gdy czytam o braku stanika), że jestem nędznikiem.
Często zasięgam rady różnych ekspertów, zwłaszcza przy dialogach, gdy chodzi nie tylko o zgodność leksykalną, ale i oto, żeby dwóch fizyków rozmawiało jako dwóch fizyków, a nie jak dwa podręczniki.
Kiedy się zablokujesz, to…?
Tłumaczę dalej, bo (jak mawia poeta) „przytomnie/nie sztuka grać będąc w najlepszej formie/tylko w gorszej lub w normie”. Nie wierzę w translator’s block; wierzę w deadline.
Czytać książkę przed tłumaczeniem czy nie czytać?
Ja czytam, bo nie wyobrażam sobie tłumaczenia książki, której nie cenię. W tym sensie od pewnego czasu nie jestem zawodowym tłumaczem literatury. Tłumaczę to, co uważam za konieczne.
Najprzyjemniejszy moment w tłumaczeniu?
Trans translatorski: wysłuchane supliki do świętego Hieronima, łączność z kosmiczną jaźnią, słowa, które zjawiają się we śnie etc. Zwykle kiedy osiągam taki stan, po paru dniach przychodzi mail od matki: „Krzycho, żyjesz? Nie można się do ciebie dodzwonić”.
A najmniej fajny?
Kiedy się tłumaczy wyimki recenzji. Kiedy redaktor zamiast aniołem stróżem okazuje się aniołem zagłady. Kiedy mam poczucie, że oryginał jest wybitny, a przekład pokraczny.
Redaktor to…?
Męczennik, a częściej męczenniczka, która za psi grosz wykonuje trudną, żmudną i anonimową pracę. Co tym ludziom przyświeca?
Od kogo uczysz się przekładu?
Myślę, że do tego fachu człowiek zaczyna się sposobić na długo zanim zaświta mu myśl, że kiedyś coś przetłumaczy. Najpierw jest nauka czytania i pisania, zresztą ona właściwie nigdy się nie kończy. W tym sensie do zawodu przygotowywali mnie Ożogowska, Bahdaj, Szklarski, Sienkiewicz, Niziurski, Lindgren, Curwood, London, Verne, Dumas, Sempé, C.S. Lewis i Tolkien (nie wymieniam nazwisk tłumaczy, bo wielu z tych autorów było tłumaczonych przez więcej niż jedną osobę). A potem był polski hip-hop i światowa literatura w przekładach Mirkowicza, Skibniewskiej, Boya, Iłłakowiczówny, Guze i innych. I polscy pisarze, zwłaszcza Gombrowicz.
W kwestii pisania po polsku dużo zawdzięczam matce, która poprawiała moje wypracowania i konfiskowała mi „Przegląd Sportowy”. Od czytania tego pisma zaczynałem mówić zdaniami typu „Na dzień dzisiejszy Zbigniew Mandziejewicz pełni rolę przysłowiowego koła u wozu”.
Teraz chyba najwięcej uczę się sam od siebie, ale rozmowy z tłumaczami zawsze są cenne. Z Dorotą Kozińską, Tomaszem Swobodą, Piotrem Kamińskim, Wiktorem Dłuskim, Janem Gondowiczem, Anną Wasilewską, Łukaszem Witczakiem… Dosyć, bo się z tego robi rozdanie Oscarów.
Co powiedziałbyś młodszym tłumaczom? A starszym?
Żeby dbali o mięśnie poprzeczne brzucha i prostowniki pleców, bo one trzymają kręgosłup.
A co powiedziałbyś ministrowi kultury?
Nie pokładam nadziei w ministrach, bez względu na partię. Wierzę w DIY i związki przyjaźni (zob. Edward Abramowski, Pisma, t. I). Ale pod „minister kultury” można by podstawić „Złota Rybka”. Powiedziałbym wówczas: „Kochana Złota Rybko! Wydaj mi tu illico presto niepublikowane przekłady Szekspira autorstwa Piotra Kamińskiego, pod redakcją naukową Anny Cetery, w opracowaniu graficznym Macieja Buszewicza. Bo widzisz, Złota Rybko, poprzedni wydawca zrezygnował, a to są – być może – najwybitniejsze przekłady Szekspira, jakie mieliśmy w języku polskim. Zaczął się Rok Szekspirowski i trochę mi serce pęka, kiedy pomyślę, że Hamlet, Miarka za miarkę, Antoniusz i Kleopatra oraz Ryszard III leżą w szufladzie jako igraszka rozswawolonych moli. No już, Złota Rybko, do dzieła!”.
Yerba mate czy spirytus? Co daje Ci energię do pracy?
Piję dużo gorącej wody z cytryną. Energii dostarcza mi fanatyczne poczucie misji.
Kot czy gekon? Jakie istoty cię w niej wspierają?
Nie ma nikogo. Nawet rozmaryn usechł. A nie, jak mogłem zapomnieć, mam sympatię. Jest supermiła i lubi się zwijać w kłębuszek. I też lepiej ode mnie zna angielski, więc mi wyjaśnia rzeczy.
Co robisz z egzemplarzami autorskimi?
Jeden dla siebie, drugi dla matki, reszta dla znajomych, których akurat ta książka może zainteresować. Albo dla osób, które służyły mi radą przy przekładzie. Jeśli coś zostanie – to do jakiejś biblioteki na Mokotowie, bo to moja dzielnica i moja duma.
Co robisz dla relaksu, czyli Twoje zasady tłumackiego BHP?
Muay thai pięć razy w tygodniu: dbałość o zdrowie & kontakt z bliźnimi.
Jaka jest Twoja najciekawsza tłumaczeniowa anegdota?
Raz tłumaczyłem francuski przebój wydawniczy. Bohaterka wspomina, jak przed laty czytała Belle du Seigneur Alberta Cohena i na końcu, kiedy kochankowie rzucają się z okna marsylskiego hotelu, wpadła w szał i cisnęła książką o ścianę. Sęk w tym, że w ostatnim rozdziale Belle du Seigneur nikt nie skacze z okna. Bohaterowie są w Ritzu (w Genewie) i śmierć też nie jest daleko, ale przyobleka zupełnie inny kształt. Później autor wyjaśnił mi, że on sam błędnie zapamiętał finał powieści Cohena, a potem – kiedy sprawdził, jak jest naprawdę – postanowił koślawe wspomnienie umieścić w głowie bohaterki. „We Francji nikt tego nie zauważył” – dorzucił. To ulubiona zagrywka autorów obliczona na schlebianie dziennikarzom, tłumaczom i czytelnikom w ogóle: „Jeszcze nikt mnie nigdy nie czytał tak jak ty”. Orgazm.
Twoje ważne książki?
Dziś cała twórczość Alberta Cohena, bez dwóch zdań. Ale lista nazwisk i tytułów się zmienia, ważnych książek jest wiele. Dawno temu: Do przerwy 0:1 i Trzej muszkieterowie. Wczesne liceum: Piękni dwudziestoletni i Paragraf 22 (przekład Jęczmyka wciąż śmieszy mnie bardziej od oryginału Hellera). Początek studiów: Rozmowa w „Katedrze”. W ostatnich latach też zdarzyło mi się sporo świetnych lektur: zimna jak ciekły azot trylogia Agoty Kristof, Narcopolis Jeeta Thayila, My Pafology Stagga R. Leigh, Funhome Alison Bechdel, Le Combat ordinaire Manu Larceneta, Paying For It Chestera Browna… Basta.
Co teraz tłumaczysz, przetłumaczyłeś albo właśnie ukazało się w Twoim przekładzie?
Lada dzień w „Literaturze na Świecie” ma się ukazać O, bracia moi, ludzie Alberta Cohena. Krótka autobiograficzna książka: żydowskie dziecko odkrywa nienawiść w dniu swoich dziesiątych urodzin. Cohen, jeden z najwybitniejszych autorów, jacy w zeszłym stuleciu pisali po francusku, jest w Polsce nieznany. Chciałbym to zmienić.
Z innej beczki: jakiś czas temu napisałem z reżyserem Łukaszem Grzegorzkiem scenariusz, w zeszłym roku mieliśmy zdjęcia. W filmie grają między innymi Piotr Żurawski, Marta Nieradkiewicz, Justyna Suwała i Jacek Braciak. Kamper to historia o popsutej miłości, dojrzewaniu i grach wideo. Trochę śmieszna, a trochę nieprzyjemna. Premiera za kilka miesięcy. Czekam i drżę.